sobota, 7 grudnia 2019

Spotkanie


Sławek przyspieszył. Droga temu sprzyjała, bowiem szlak przez Czarny Grzbiet był dość szeroki i zapewniał stopniowe, niekłopotliwe zejście. W dodatku było dość pusto. Przez kilkanaście minut minął może ze trzy osoby, co w tym akurat miejscu było raczej wyjątkiem, niźli regułą. Obejrzał się, by objąć coraz bardziej wypiętrzony, wschodni stok Śnieżki, po czym znów ruszył dziarsko przed siebie. Minęło kilka minut, zanim dotarł do niewielkiej widokowej zatoczki, ulokowanej tak, by podziwiać rozległe widoki, głównie na położoną niżej Dolinę Łomniczki. Przystanął i podziwiał. Był tu dokładnie dekadę temu. Sporo czasu, szczególnie dla kogoś, kto na takie wyjazdy mógł pozwolić sobie raz na kilka lat. Na dłuższą chwilę utonął we wspomnieniach, dopiero silniejszy powiew wiatru sprawił, że oprzytomniał. Westchnął głęboko i zaczął się odwracać. Nagle zawadził o coś stopą, tracąc równowagę. Chwiejąc się próbował ją odzyskać, ale ciężki plecak przesądził o wszystkim. Runął na prawy bok. Poczuł ostry ból w barku, a zaraz potem mocne uderzenie w bok głowy, po którym świat rozjechał się we wszystkich płaszczyznach, zaś szczegóły utonęły we mgle. Gdy się ocknął, pierwsze co zobaczył to kontury nielicznych chmur, rozsiane na lazurowym niebie. Leżał na plecach. Chwilę trwało zanim poruszył głową, najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Później spostrzegł swój plecak. Był jakieś pół metra dalej, równolegle do jego sylwetki. I nim dotarło do niego co tak naprawdę robi na ziemi, jakaś siła wyrwała go w górę. Delikatnie, ale stanowczo. Od razu jęknął przeciągle, kiedy nagły ból przeszył całe przedramię. Pewnie upadł by znowu, gdyby nie został podtrzymany.
- W porządku...to zaraz ustąpi- usłyszał wyraźnie i wciąż nie do końca przytomny, odwrócił głowę. Obok niego stał jasnowłosy, wysoki mężczyzna. Dziwny. Miał smukłą, wysportowaną sylwetkę, krótko obcięte włosy i oczy w kolorze, jaki widział chyba pierwszy raz w życiu. Od razu skojarzyły mu się z turkusem. Zdziwił go też strój przybysza. Wyglądał niczym jednoczęściowy kombinezon motocyklowy, niewiele tylko ciemniejszy od oczu właściciela. Mężczyzna puścił jego ramię i uśmiechnął się.
- Teraz powinno być lepiej. Czujesz jeszcze coś?- spytał. Sławek poruszył wolno ręką, ale bólu nie uświadczył. Podniósł ją wyżej, a później dotknął lewą dłonią tam, skąd jeszcze niedawno promieniował. Nic. Zero. Uśmiechnął się pod nosem i uważniej spojrzał na blondyna. Był prawie o głowę wyższy, a przecież on sam do niskich nie należał. "Ma chyba ze dwa metry"- pomyślał i zerknął pod nogi, szukając plecaka.
- Dokładnie dwa metry i sześć centymetrów- usłyszał. Zbaraniał. Nie wiedział co powiedzieć. Pomału jednak zaczął zdawać sobie sprawę, z dziwności całej sytuacji. Przybysz nie wzbudzał w nim niepokoju, co najwyżej rosnącą ciekawość. Jednak ciekawe było coś jeszcze. Sławek czuł wyraźnie, że otoczenie uległo zmianie, że jest inaczej niż przedtem. Dość uważnie zaczął rozglądać się wokoło, tym razem skupiając się na szczegółach. I po chwili zrozumiał. Wokół nie było nic, co znał i rozpoznawał. Uświadomił sobie, że zniknęła barierka przy punkcie widokowym, zniknął szlak, w oddali nie było jakichkolwiek zarysów miasteczek, żadnych budynków oraz obiektów. Nic. Pustka. Jedynie zarys grzbietów, dolin, wypełnionych różnego rodzaju roślinnością. Na koniec zerknął na wierzchołek Śnieżki, lecz i stamtąd zniknęła charakterystyczna infrastruktura na szczycie. Nie było też doskonale z tej perspektywy widocznego szlaku podejściowego, od strony Czarnego Grzbietu. Zero...jakby w ogóle nigdy go nie wytyczono!
- Widzę, że Twoje zdziwienie nie ma końca?- blondyn uśmiechnął się lekko, wpatrując przenikliwie w mężczyznę. Sławek nie był gotowy na odpowiedź. Oszołomiony rozejrzał się raz jeszcze i jedynie przytaknął.
- Pozwól że coś Ci wyjaśnię- przybysz też omiótł wzrokiem okolicę, jakby próbował dojrzeć jeszcze więcej - wydarzyło się coś, co w waszym sposobie rozumienia świata, jest dość trudne do weryfikacji oraz akceptacji.
- Jak to?- Sławek podniósł wyżej głowę, ale blask słońca uderzający w źrenice sprawił, że szybko zmrużył oczy.
- Po prostu- ciągnął nieznajomy- według waszej dawnej rachuby, mamy obecnie rok 2138. Zdarzyło Ci się doświadczyć czegoś, co w Twoich czasach, bardziej postępowi uczeni nazwali by skokiem fotonowym. Krótko mówiąc...przeniosłeś się w czasie, choć jest to pojęcie świadomościowo bardzo niedokładne, a wręcz mylne. Tak czy inaczej jesteś tutaj, całkowicie pomijając liniowy przebieg 120 lat egzystencji. Choć tyle, nie mógłbyś nawet tutaj przeżyć.
Do Sławka, dochodziło wszystko bardzo powoli. Początkową czystość myśli, zaczęła mącić z wolna pojawiająca się nuta niezrozumienia, pomieszana z aurą wątpliwości, czy oto właśnie nie postradał rozumu, na skutek nagłego uderzenia w głowę. Chwilę to trwało. Ale za jakiś czas rozgorączkowane myśli zaczęły odchodzić na dalszy plan i pojawiło się przeczucie. Jasne i klarowne.
- Już zrozumiałeś?- blondyn z lekkim rozbawieniem w oczach, obserwował zmieniające się oblicze Sławka- to w sumie nic skomplikowanego. Takie rzeczy niektórym się zdarzają. W pewnych okolicznościach zresztą, nader często- ciągnął.
- To znaczy że...nie jestem wyjątkiem?
- Nie jesteś wyjątkiem, ani wybrańcem. Choć też nie każdego w strumieniu fraktalnym spotykają takie niespodzianki. Widocznie był jakiś powód.
- Jaki?- ożywił się wyraźnie.
- Najprawdopodobniej wynikający z charakterystyki Twojej ścieżki.
Mężczyzna znów się zamyślił, ale tym razem milczał zdecydowanie krócej.
- Czyli skoro się tutaj pojawiłem, to tak miało być?
- Dokładnie.
- Ale kto o tym wszystkim zadecydował. I...co teraz ze mną będzie?- Sławek nie odpuszczał.
Blondyn zbliżył się bardziej i dotknął jego ramienia. Poczuł tylko jakby lekkie mrowienie, a potem cała sceneria uległa zmianie. Byli teraz gdzie indziej. Stali na dość sporej wierzchowinie, którą porastały jedynie skąpe kępki traw, a walające się kamienie, głazy i jakieś betonowe fragmenty, dopełniały obrazu całości. Przez chwilę uderzył w nich mocny i przenikliwy wiatr, który niemalże pozbawiał równowagi, ale zaraz nastał zupełny bezruch i cisza. Wiedział, że raczej nieprzypadkowo.
- Tak będzie lepiej- rzekł przybysz- inaczej byśmy tu spokojnie nie ustali.
Sławek już wiedział. Byli na szczycie Śnieżki. Generalnie zarys góry nie uległ zmianie, przynajmniej nie z tej perspektywy, ale zniknęło z niej wszystko, co było tu kiedyś umiejscowione. Na ziemi wypatrzył ledwie widoczne zarysy fundamentów schroniska i jakieś strzępki murków. To wszystko. Żadnych innych rzeczy, świadczących o znamiennym wykorzystaniu szczytu w przeszłości.
- Nie zostało prawie nic- mruknął cicho, rozglądając się uważnie.
- Nie tylko tutaj. Prawie wszędzie, teren został uprzątnięty. Zostały tylko nieliczne ślady.
- Ale dlaczego...co takiego się stało?
Blondyn nie odzywał się przez chwilę, jakby próbując dobrać odpowiednie słowa. Patrzył gdzieś za linię horyzontu, oddychając wolno i głęboko.
- Wasza rasa poddana została tutaj pewnej próbie. Nie trwało to długo, ale było na tyle wymowne, że zmieniło ten świat.
- To znaczy?
- Ci którzy zostali, musieli dokonać wyboru. Nie było innej możliwości. Ten proces był nieodwracalny.
- Czy to znaczy- zaczął niepewnie Sławek- że stało się coś złego?
- To zależy jak to odbierzesz. Z Twojego, autonomicznego punktu widzenia, możesz tak to postrzegać. Ponad 70% populacji Twojego plemienia, zostało stąd zabranych.
- Zabranych przez kogo?
- W stosowanym przez was rozumieniu, poprzez nieunikniony proces, jakim jest śmierć.
Sławek drgnął wyraźnie. Szybki galop myśli znów przetoczył się przez jego głowę. Długo nie wiedział co powiedzieć.
- W sumie wszystko wydarzyło się szybko- nieznajomy przerwał ciszę- przez okres niecałych dwóch lat, doprowadziliście do sytuacji krańcowej, po której musiały zostać uruchomione programy służące regeneracji potencjału planety. One działają zawsze bez zarzutu i ciągle tak samo, jeśli tylko przekroczona zostaje granica bezpieczeństwa.
- Czyli my sami, zgotowaliśmy sobie takie coś?
- Tak- blondyn spojrzał w stronę zachodzącego Słońca- choć nie do końca świadomie. Jako rasa, staliście się tutaj czymś na kształt "monety przetargowej" w grze, o której istnieniu nie mieliście nawet pojęcia.
- Nie rozumiem- pokiwał głową- zostaliśmy wykorzystani? Przez kogo?
Przybysz milczał chwilę, po czym znów obrócił się w stronę mężczyzny. Jego oczy emanowały niezwykłym blaskiem, silniejszym niż dotychczas.
- To dość długa historia- rzekł- mógłbym Ci ją oczywiście przedstawić w mgnieniu oka, ale i tak nie na wiele by to się zdało. Tym bardziej, że i o naszym spotkaniu wkrótce zapomnisz.
- Zapomnę?- Sławek wyprostował się nagle- przecież sam mówiłeś, że skoro mi się to przydarzyło, to musiało tak być...czyż nie?
- Oczywiście...ale wszystko ma swój czas i kolejność. W odpowiednim momencie, przypomnisz sobie i nasze dzisiejsze spotkanie.
- Czyli...będzie jakiś ciąg dalszy?
Blondyn chwilę na niego spoglądał.
- Dobrze, zaspokoję Twoją aktualną ciekawość- odparł z uśmiechem- będziesz jednym z tych, którzy tutaj zostaną. Wraz z innymi, będziesz miał do wykonania pewną pracę. Odpowiedzialną i ciężką, ale bardzo budującą. W każdym razie, posiądziesz dzięki temu nowe, niewymierne doświadczenia. I zrozumiesz że tak naprawdę...sam to sobie wybrałeś.
- Ja sam...żartujesz?- Sławek pokiwał głową. I spostrzegł zaraz, że cały rękaw swojej kurtki ma pobrudzony, a w okolicy łokcia znajduje się dość spore rozdarcie. "Cholerny upadek"- pomyślał i miał już spojrzeć na przybysza, gdy poczuł nagle tak gwałtowne uderzenie powietrza, że zakołysał się na nogach i prawie osunął na kolana. Z trudem odzyskał równowagę i walcząc z naporem huraganowego wiatru przemieścił się kilka metrów, po czym zaczął wolno pełznąć po ścianie budynku. Chwilę trwało, zanim dotarł tam gdzie zamierzał. Wślizgnął się do środka i szybko zamknął za sobą drzwi. Odetchnął. Wreszcie był bezpieczny. Wszedł nieco dalej i znalazł się w obszerniejszym, choć pustym pomieszczeniu. W powietrzu roznosił się zapach gofrów i zapiekanek. Poczuł skurcz w żołądku.
- Co Pan tu robi?- jakaś dziewczyna stanęła jak wryta, patrząc na niego jak na zjawę- w taką pogodę pchać się na górę? Nie słyszał Pan ostrzeżeń?
Słabo do niego dotarły te słowa, miał jeszcze szum w uszach po niedawnej wichurze, a mięśnie dziwnie zastałe, jakby wcale nie odbył wielokilometrowej wędrówki. Podszedł do najbliższego stołu i zamaszyście zsunął plecak. Dziewczyna obserwowała go przez chwilę, po czym podeszła bliżej.
- W zasadzie bufet mamy już zamknięty, ale widać że ma Pan w kościach nielichą wędrówkę. Może gorącej zupy pomidorowej?- spytała.
- Poproszę i...dziękuję- Sławek opadł na krzesło i zaczął poświęcać większą uwagę otoczeniu. Gdy dziewczyna zniknęła, rozejrzał się dokładniej. Chyba pierwszy raz w życiu, był w tym miejscu zupełnie sam. Zerknął w stronę okien. Niskie chmury okleiły szczyt całkowicie, a widoczność spadła niemalże do kilku metrów. Mógł więc tylko wyobrażać sobie, jak wiatr wciąż szaleńczo napiera na konstrukcję Obserwatorium. Wstał na moment by zdjąć kurtkę i zdziwił się, gdy dostrzegł ubrudzony i lekko rozpruty rękaw. "A gdzież to tak sobie ją załatwiłem?"- pomyślał, szukając w pamięci stosownej sytuacji. Niebawem nad talerzem gorącej zupy, wytłumaczył sobie wszystko. "Pewnie jak przedzierałem się przez te krzaczory na Pielgrzymach...zapewne tam". Ale było coś jeszcze. Na chwilę, przez ułamek sekundy, jego głowę nawiedziła dość dziwna i zaskakująca myśl. Co ciekawsze, towarzyszyło jej wyraźne wyobrażenie pewnego koloru, który Sławkowi raczej jakoś nigdy specjalnie nie podchodził. Jeśli miałby być szczery, najbliżej było mu do...turkusu.
- Smakowało Panu?- nagłe pojawienie się dziewczyny sprawiło, że aż drgnął.
- Tak...oczywiście. Bardzo dziękuję- odparł.
- To sprzątnę- sięgnęła po pusty talerz- jeśli Pan chce, to udostępnimy Panu pokój na czas załamania pogody. Podobno przez najbliższe kilka godzin, ma wiać nie słabiej jak 120km/h. Lepiej więc stąd się nie ruszać- dodała.
- Tak, tak...oczywiście. Bardzo dziękuję, ale...- zająkał się.
- O co chodzi...dobrze się Pan czuje?
- Owszem, ale proszę powiedzieć mi jeszcze jedną rzecz. Tylko...proszę się nie śmiać.
- No dobrze- ciemne oczy dziewczyny zrobiły się ciut większe- o co zatem chodzi?
Sławek jeszcze przez moment marszczył czoło, próbując wydobyć na wierzch resztki czegoś, co jak czuł, właśnie czmychnęło przed nim do najgłębszej szczeliny umysłu. Nieodwracalnie.
- Bo widzi Pani...nie wiem do końca dlaczego pytam ale...który właściwie mamy teraz rok?


   
          
                                       

wtorek, 22 października 2019

Bez przyczyny


Ot tak, po prostu. Droga wybrana zwyczajnie, nie poprzez kalkulację i wytyczenie. Nieumyślnie. Ale wynikła z nagromadzenia cząstek zachwytu w czasie, kiedy dla innych nie istniała jeszcze żadna podpowiedź, jak sprostać próbie wyforsowania się przed szereg. Tyle że- ktoś mógłby spytać- po co to w ogóle? Na wyciągnięcie ręki miał wszystko, by przeżyć w tym niepokornym fragmenciku świata. Za dnia pewny i ambitny. Nocami spłoszony i cichy. Czerpał z tego śmiało i bez zobowiązań, mimo że odliczanie rozpoczęto już dawno temu. Bez niego.
A jednak to drażniło tak bardzo, tak długo ciągało niewygodą, że nie umiał pozostać przybity do jednego, dawno już osieroconego miejsca. I chodził. Przedostawał się dalej i kłuł swoją niekompletnością każdy napotkany areał, docierał do sedna, do momentu stworzenia, by później zostawiać to i zrzucać w głąb najczarniejszych z wizji.
Za nim nie podążał już nikt. Nad dolinką i dachami pobliskiego Dańczowa, ktoś poczynił niewyraźny znak. Ledwo przypominał końcowe rozgrzeszenie.            
          

środa, 15 maja 2019

Legenda VIII


Wzgórze Gry

W Jawornicy, na Wzgórzach Lewińskich, mieszkało niegdyś kilku mężczyzn, którzy już jako mali chłopcy ciągle ze sobą przebywali, bawiąc się razem, a znajomość ich przerodziła się w przyjaźń. Nie osłabła ona, gdy z biegiem lat stali się młodzieńcami. Przeciwnie. Zacieśniła się, a jej widoczną oznaką była gra w karty. Gdy tylko mieli wolny czas, zasiadali do tego zajęcia. Kiedy założyli rodziny ich przyjaźń nadal trwała, jednak obowiązki sprawiły, że w powszednie dni nie mieli już czasu, na oddawanie się swojej ulubionej rozrywce. Postanowili zatem przeznaczyć na ten cel niedziele. Żeby jednak nikt nie przeszkadzał im w oddawaniu się swojej namiętności, nie grali w swoich domach, ale, jeśli tylko pozwalała pogoda, ukryci w krzakach czy zaroślach na przełęczy górskiej, łączącej ich miejscowość z drogą wiodącą do wioski Kocioł, przy której znajdowała się kaplica św.Jana. Tam też przez wiele lat, w każdą niedzielę widywali grających w karty mieszkańcy, udający się do kościoła na nabożeństwo. A kiedy po latach gracze pomarli, nie znaleźli spoczynku w swoich grobach, lecz za karę, za sianie zgorszenia i nieszanowanie dni bożych, musieli w każdą niedzielę, jako duchy, dalej grać w tym miejscu. Nawiedzaną przez nich okolicę, miejscowa ludność od tej pory zaczęła nazywać Spielberg (Wzgórze Gry).


Źródło: Jacek Pławski, na podstawie S.Olgierd: Podania i legendy Dolnego Śląska, "Pionier" 1945 nr.7
Korekta: Medart  

czwartek, 4 kwietnia 2019

Z Izerą


W niewielkim odchyleniu od jej brzegu. W miarce czasu pod prąd. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze obejmowałem tutaj zasób cech swoich, na drugie odkrycie świata. Szło mi niezgorzej. W jej nurcie, dopatrywałem się znamion chwili zaprzeszłej, ale biegnącej ku kropli, nie zaś grzbietowi fali. Zostawałem sam na sam z ciepłym drżeniem torfowisk i widokiem na Střední jizerský hřeben. Do głębokiego zmierzchu. Od tamtego momentu, mogłem robić już wszystko...
Ja wiem. Ja tam powrócę. Choćby przy sprawach przeróżnych, zeszło mi nie wiem ile. Choćbym brał się za bary z niewysłowionym i skuwał kilofem każdą, najmniejszą próbkę przesilenia. Będę tam, bez względu jaki kierunek wybiorą i w które niebo wybiją, wiotkie odnóżki izerskiej wiosny.  

środa, 6 marca 2019

Szkic pierwszy: Park Szwedzki



Marzył mi się zimą. Nie taki pod poduchami w bieli, o nie. Raczej goły i nieprzystrojony. Będzie czas, na udokumentowanie i przedłużenie światła, o jakie mi chodzi. Mam na myśli moment, kiedy pada ono ukośnie i niezbyt jaskrawo, na szczyt tamtej ławki. To wtedy pozyskuje ekstrakt tej niewiadomej, kiedy wszystko ścięte pod szronem i głupio byłoby wdawać się w polemikę, z przycupniętym stadkiem gołębi. Ciężko zmusić się do działania. Ręce ciążą ku ziemi i niewielki skrawek pary z ust, to ciągle mało. A potem czekasz i liczysz upływające godziny. To w sumie ostatnia z tych, kiedy masz jeszcze szansę spotkać zakochanych. Potem świat milknie i tylko gałązki pękają od mrozu. Kilkanaście wdechów dalej stoi ta dziwna rzeźba. Z dziurą w kształcie serca. Kiedyś miałem na to gotowy wzór. Stałą definicję. Dziś ta pustka w środku, znamionuje jedynie strach. Czuję, że pozostał mi zbyt wąski obszar, na zagospodarowanie tego widoku. Siadam. Zmarznięte ptasie kupy pękają pod moim ciężarem. Jest inaczej niż zwykle. W oczekiwaniu aż zajdzie, jest tylko smutek i słabe ssanie w żołądku. Pas dawnej zieleni po prawej, to ledwie cień. A staw trochę dalej, skrywa pod lodem dawno umarłą fontannę. Nie słyszę nic, prócz oddechu i lekkiego szumu w uszach. I uchowaj Boże by wdarło się coś jeszcze. W dali żart. Pozostawili go w tej alei i nosi przekombinowane, krępe ciało koparki. Gdy zaczną wybierać, wystarczy kilka ruchów stalowej łychy i pewnie odkopią te groby.
Późno już. Tamtego światła już nie spotkam. Wiotki kłos altocumulusa sprawił, że wszystko stracone. Po prawdzie przychodzę tu z zupełnie innego powodu, ale dziś było trzeba. I jutro pewnie też. Utrudzony cyprys błotny nade mną i jeszcze kilka starych spraw. Więc znów to samo. Rozdarty między dwoma szpitalami, czekając na nieuniknione. Tym razem, może zdołam zabrać coś z szafki. Jak zdążę, pogadam z pielęgniarkami. Wkurwię się, gdy znów zobaczę, jak podają Jej tlen. Ale cóż wymagać od okoliczności i wyniszczeń ostatniego stadium nowotworu? Wczoraj przedrzemałem nieco i nawet nie zdążyłem pogadać z lekarzem. A później, w ciężkiej ciszy oddziału, mogłem jedynie gładzić rękę śpiącej matki. Na konfrontacje z własnym sumieniem, wciąż brakuje odwagi.
Zdążyłem dojść do Kolejowej, gdy zadzwonił telefon. Muszę się streszczać, bo bateria zaraz padnie na amen.
-Dzień dobry, czy Pan Marczak?
-Tak, to ja.
-Mówi doktor Kawecki. Proszę przyjechać do szpitala. Już po wszystkim.
-To znaczy?- wstrzymałem oddech.
-Ma Pan córkę. Gratuluję...
Pojawił się nagle, nie wiadomo skąd. Przysiadł na lodowatym jak diabli słupku i łypnął na mnie spode łba. "Aleś ładny sukinsynu"- pomyślałem. Z trudem oderwałem wzrok od jego hipnotycznej czerni. Przeszedłem przez jezdnię, idąc w stronę przystanku. Jutro znajdę chwilę na wszystko. Na akceptację, że życie czasem drwi i podsuwa nieodgadnione scenariusze. Gdy czekasz na cios, a twoje dni poszerzają się nagle o kolejny, subtelny lęk, który bliska tobie kobieta przekazała właśnie światu. Lek, który jak najszybciej chcesz przejąć i posiąść, by odciągnąć go od niewinnych i ciepłych rączek.
Ostatni raz spojrzałem na park. Może jeszcze warto. Może te znamienne akty nieuchronnego wygaszania, warte są osnucia wstęgą najwyższego podziwu. Już na zawsze?
Gdzieś za moimi plecami zakrakał skończony dzień. Corvus przyznał mi rację.       




Źródło zdjęcia: https://polska-org.pl/