czwartek, 11 stycznia 2018

Surowiec


I - Na początku było słowo

Tymczasem zima nie odpuszczała. Już w pierwszej połowie grudnia wszystko porządnie zasypało, a padać wcale nie przestawało. Wręcz przeciwnie, ilość białego puchu rosła z każdym dniem. Jakby tego było mało, cały region zaczęły nawiedzać kilkunastostopniowe mrozy i silne wiatry. Robiło się niewesoło, gdyż przez żywioł, wielu małym wioskom i miejscowościom groziło niemalże odcięcie od świata. Już teraz, wiele z nich miało problem z dostawami prądu. Służby robiły co mogły, ale z dnia na dzień wzrastało prawdopodobieństwo, iż niebawem ogłoszony zostanie stan klęski żywiołowej. Podobnie sytuacja wyglądała niemalże w całej południowej Polsce, choć w Sudetach i na ich pogórzu, pogoda zdawała się oszaleć na dobre. Nie inaczej było tydzień przed Bożym Narodzeniem. Co prawda od paru dni aura była w miarę stabilna, a przelotne opady nawiedzały jedynie obrzeża Kotliny Kłodzkiej, za to wciąż wiał dokuczliwy północny wiatr, przez co nawet kilka stopni na minusie, wszyscy odczuwali zdecydowanie bardziej dotkliwie.
Niecały kwadrans po południu, przed ratuszem w Kamiennej Górze zaparkowała czarna Toyota Hilux. Kierujący użył masywnego wozu niczym pługu, rozbijając fragment ponad metrowej zaspy, zalegającej na chodniku placu Grunwaldzkiego, po czym zgasił światła i wyłączył silnik. Pojazd opuściło dwóch mężczyzn. Barczysty kierowca w długim płaszczu, pomógł wysiąść dość wątłemu siwemu mężczyźnie, odzianemu w znoszony szary prochowiec, po czym podał mu laskę i kapelusz. Oboje zaraz przekroczyli ulicę i kierując się przez zabytkowy portyk podparty arkadami, zniknęli we wnętrzu budynku. Niebawem zjawili się na drugim piętrze, w gabinecie burmistrza. Lekko otyły mężczyzna w okularach i nieco przyciasnym garniturze, zaprosił ich dalej.
- Proszę Panowie, zechciejcie spocząć, niedawno dostałem wiadomość że przyjedziecie. Pani Magdo- zwrócił się do sekretarki- dwie kawy proszę.
- Wolałbym herbatę jeśli można- odparł starszy mężczyzna siadając- z tym nałogiem skończyłem już dawno. Uśmiechnął się oszczędnie i popukał kilka razy swoją laską w podłogę. Mimo dość cherlawej postury, głos miał mocny, a spojrzenie jasne. Burmistrz ocenił, że nie może mieć więcej jak sześćdziesiąt lat, choć wyglądał o wiele poważniej. Ten drugi zaś, sporo młodszy i ogolony na łyso byczek, mimowolnie przywodził na myśl Jasona Stathama- gwiazdora filmów akcji. Choć jak stwierdził, gębę miał o wiele bardziej paskudną. Przez jakiś czas panowała cisza, przerywana miarowym tykaniem gabinetowego zegara. Siwy mężczyzna rozejrzał się po gabinecie, po czym utkwił badawcze spojrzenie w gospodarzu. W chwilę potem odezwał się jego telefon.
- Przepraszam- odparł, po czym przyłożył smartfon do ucha. Słuchał przez moment, kierując spojrzenia gdzieś w znajdujące sie za plecami burmistrza okno.
- Dobrze...przyjadę tak szybko, jak tylko się da- rzekł. Lekko skinął na "Stathama", który nachylił się i wsłuchał w jego szept, po czym znów wyprostowany spojrzał na gospodarza, opierając dłonie na lasce. Ogolony mężczyzna wstał kierując się do wyjścia, w drzwiach niemalże zderzając się z niosącą tacę sekretarką.
- Mój asystent musi coś sprawdzić- odparł- będziemy więc mieli możliwość porozmawiać w cztery oczy. Poczekali, aż filiżanki znajdą się na odpowiednich miejscach i gdy zostali już sami, burmistrz podszedł do wiekowej komody. Z szuflady wyciągnął dwie opasłe teczki, po czym wrócił i położył je przed gościem.
- Proszę pułkowniku, trochę czasu to zajęło, ale jest prawie wszystko na czym Panu zależało.
- Dziękuję- siwy mężczyzna uśmiechnął się otwierając pierwszą z nich. Wyjął okulary i przez kilka minut, z uwagą przekartkowywał zawartość. Wkrótce odłożył teczkę i sięgnął po herbatę.
- Tak Panie burmistrzu, wydaje mi się że to w istocie oczekiwana rzecz, choć muszę jeszcze skontaktować się z rzeczoznawcami- posłał mu żywe spojrzenie, upijając kilka łyków.
- Czy zdobył to Pan od człowieka, o którym wcześniej rozmawialiśmy?- kontynuował.
- Dokładnie tego. Tyle że musiał on skorzystać z pomocy zaufanej osoby, pracującej w wałbrzyskim archiwum.
- W takim razie muszę jeszcze prosić o skontaktowanie mnie z tym archiwistą. Pan rozumie, trzeba mieć pewność.
- Jeśli chodzi o honorarium- odparł burmistrz- to już o to zadbałem. Myślę że ta osoba jest w pełni usatysfakcjonowana.
Starszy mężczyzna potarł rączką laski swój podbródek, po czym lekko wychylił się do przodu.
- Nie do końca chodzi o pieniądze- rzekł- raczej o względy czystego bezpieczeństwa. I uśmiechnął się ponownie.
- Dobrze, dam Panu jego numer. Z tego co wiem od profesora Kowalczyka, to naprawdę sumienny i zaufany pracownik.
- Nie wątpię- starszy mężczyzna znów zerknął za okno- przecież nie prosiłby Pan o pomoc w tej sprawie byle kogo, czyż nie?
Burmistrz nie odpowiedział. Miał właśnie spytać o coś konkretnego, lecz pułkownik ubiegł go, wyciągając z wewnętrznej kieszeni płaszcza tablet i kładąc na biurku naprzeciw jego wzroku.
- Tak jak się umawialiśmy, ciąg dalszy zapłaty. Jeszcze dziś przelejemy wszystko na pańskie konto. Burmistrz przez krótką chwilę rozkoszował się widokiem oczekiwanej ilości zer. Uśmiechnął się szeroko i wstał.
- Interesy z Panem pułkowniku, to czysta przyjemność. Może napijemy się czegoś mocniejszego- rzucił podchodząc do barku.
Starszy mężczyzna spuścił wzrok i wymownie pokiwał głową.
- Niestety. Proszę mi wybaczyć, ale choroba nie daje mi zbyt dużego wyboru. Burmistrz wyciągnął co trzeba i z nowo rozpieczętowanej butelki Ballantine'sa, nalał sobie połowę szklanki.
- Zatem wypiję chociaż ja. Dodatkowo pańskie zdrowie- i uniósł szkło.
Pułkownik patrzył jak mężczyzna wychyla zawartość i odkłada butelkę. Znów spojrzał pod nogi.
- Stwardnienie rozsiane- rzekł- jeszcze pół roku temu ta pieprzona laska była zupełnie zbędna- przerwał na moment, po raz kolejny sięgając po herbatę- ale teraz lekarze wnioskują, że następny rok mogę skończyć na wózku. Przedwczoraj mi to powiedzieli. Fajny prezent na święta, nie?
- Przykro mi- burmistrz usiadł i poluzował krawat- pewne rzeczy spadają na nas jak grom z jasnego nieba. Starszy mężczyzna spojrzał mu w oczy, po czym przeniósł wzrok na stojącą przy biurku choinkę. Przypomniało mu się dzieciństwo i pewne bardzo oddalone w czasie święta.
- Ale jednak na niektóre wciąż mamy wpływ- westchnął- i zanim nasze ciała ostatecznie nie zgniją na cmentarzu, możemy dokonać rzeczy naprawdę wielkich.
- Teraz istotnie może Pan- burmistrz podniósł szklankę i dopił resztki whisky- teraz ma Pan całkowicie wolną drogę.
Pułkownik odłożył pustą filiżankę i energicznie wstał. Zaraz jednak zachwiał się lekko, a laska głucho stuknęła o podłogę.
- Żebym jeszcze tylko wiedział, że dane mi będzie dożyć finału tego wszystkiego.
Tym razem nie odpowiedział. Wstał również i mocno uścisnął wysuniętą dłoń pułkownika.
- Jakby co, jesteśmy w kontakcie burmistrzu. Szczęśliwych świąt Panu życzę.
- Wzajemnie Panie pułkowniku- odparł akurat w momencie, kiedy drzwi otworzyły się i ponownie pojawił się w nich łysy.
- Idziemy Iwan- starszy mężczyzna postukał laską w stronę wyjścia, zaś "Statham" oszczędnie ukłonił się w stronę burmistrza, zamykając za nimi drzwi. Ten stał jeszcze chwilę, po czym zerknął na zegar i uśmiechnął się pod nosem. Jak wszystko dobrze pójdzie, za kilkanaście dni o tej porze będzie szusował po trasach wokół Obertauern, w towarzystwie młodej i napalonej Austriaczki. Usiadł za biurkiem i pogwizdując radośnie otworzył swojego laptopa. Zamknął konspekty które przeglądał przed przybyciem gości i raz jeszcze otworzył skrzynkę mailową. Zauważył jedną nową wiadomość. Adres wydał mu się znajomy, zatem kliknął w ikonkę. Gdy dokończył czytanie niespełna dwóch zdań, zrobiło mu się gorąco. Oparł się o krzesło i głęboko nabrał powietrza. Oblał go zimny pot i poczuł, że jeśli zaraz czegoś nie zrobi, to najprawdopodobniej zemdleje. Drżącymi rękoma wyjął telefon i wybrał numer. Oczekiwanie na połączenie wydało mu się wiecznością. Gdy tylko usłyszał w słuchawce szmer, nie wytrzymał.
- Oni wiedzą Paweł...kurwa mać nie wiem skąd, ale wiedzą!- wykrzyczał histerycznie. Odpowiedziała mu cisza.
- Jesteś tam do cholery, słyszałeś co mówiłem?- usłyszał lekki szum, jakby westchnięcie, a następnie z wolna zaczął się domyślać, że po drugiej stronie jest jednak ktoś inny. A później odezwał się głos. Następne rzeczy, burmistrz Kamiennej Góry Jarosław Kawa, pamiętał już jak przez mgłę. Również wtedy, kiedy ratownicy medyczni wynosili go bełkoczącego, półprzytomnego i zmoczonego w spodnie z własnego gabinetu. Jeszcze przez godzinę, w uszach dźwięczało mu natrętnie to jedno, zapamiętane słowo. Dopiero po podaniu leków uspokajających rozluźnił się i zasnął. Spał jednak krótko i niespokojnie, a gdy się obudził, tamto znów powróciło. Więc modlił się, płakał i złorzeczył. Na próżno. Około piętnastej, gdy pod szpital podjeżdzał samochód jego syna, wpatrywał się tępo w biały sufit i coś niewyraźnie mamrotał. Pięć minut później już nie żył.              

 ***

Rankiem dwudziestego grudnia, wysoki mężczyzna stojący na galeryjce widokowej wieży na Wzgórzu Krzywoustego w Jeleniej Górze, mocno zaciągnął się papierosem. Był tu sam. Wieża od kilku tygodni była zamknięta, za sprawą mnożących się ostatnio, dokuczliwych incydentów z bezdomnymi, którzy uparcie szukali tu schronienia przed zimnem. Dla mężczyzny jednak nie było to przeszkodą. Będąc tu zawsze starał się wyszukiwać miejsca, jak najmniej narażone na obecność innych ludzi. Jak na razie udawało mu się to dobrze. Postawił kołnierz swojej skórzanej, zimowej kurtki i obrócił się twarzą w stronę Gór Kaczawskich, skąd lodowaty wiatr dął nieprzerwanie od dawna. Od czasu do czasu z przemieszczających się dość szybko chmur, sypało niewielkim śniegiem. Później zaś robiło się nieco przejrzyściej. I tak w kółko, już od paru godzin. Mężczyzna palił i patrzył. Ośnieżone dachy i ulice miasta, ulokowanego pomiędzy malowniczymi wzgórzami, przypominały mu inne znane miejsca, w których bywał. Spojrzał bardziej w prawo, ale najwyższe w tej panoramie góry, skutecznie skryły się w szarych i zbitych całunach.
- Gdy tylko zejdą śniegi- mruknął pod nosem, poprawiając dłonią swoją czapkę z grubego polaru. Jeszcze przez parę minut stał tak, pozwalając by jego ciało omiatał dokuczliwie zimny podmuch, po czym pstryknął papierosem za barierkę i obrócił się w stronę klatki schodowej. Musiał sprawdzić coś jeszcze, choć jednak zupełnie gdzie indziej. I pojawił się tam, zanim wyrzucony, targany wiatrem niedopałek dotknął zmarzniętej ziemi.                                          



c.d.n.