sobota, 3 listopada 2018

Naznaczone



Pochwycił to. Z lubością, z zachwytem pozwolił się objąć i przygarnąć. To co jeszcze do niedawna stanowiło zagadkę przeradzającą się w stopniowy strach i grozę, rozlało się potokiem czegoś właściwego i opiekuńczego. I całkowicie bezpiecznego. Nie bał się już. Przestał walczyć. Zdawało mu się, że dopiero teraz jego zmysły dyktują mu właściwy porządek i potęgują wrażenia, których do tej pory nawet nie zauważał. Coś się zmieniało. I nie o fizyczność szło tutaj, choć skurczone jeszcze niedawno od napięcia mięśnie wyraźnie się powiększały, dając o sobie znać pełznącym i narastającym bólem. Ale było coś więcej. Jego wnętrze zaczęło drżeć i pulsować. Żyć jakimś obcym i odległym echem, które zjawiło się nie wiadomo skąd i wzięło w posiadanie każdy skrawek kruchego ciała. Wtopił się w to. W tę głęboką i przedwieczną tajemnicę, która zdawała się nie mieć końca a istniała dłużej niż skała, pod którą się kulił. Gdzieś w skroniach tlił się mu jeszcze stary obraz istnienia, ale z wolna przygasał. Odchodził. Jego miejsce zaczął zajmować inny. Wszystko nabierało nowych konturów i barw. Ostatnim etapem jaki poznał były dźwięki. Tak mocne i czyste, jakby wykute w przestrzeni ogromnymi narzędziami mitycznych gigantów. Monumentalne i nagłe. A jednak istniały tu od zawsze. Były na wyciągnięcie ręki, ukryte i nie do pochwycenia dla istot tak marnych jak on. Dla ludzi. Ale to się zmieniło. I poczuł to wreszcie głęboko i należycie. Odchylając głowę do tyłu, nabrał gwałtownie powietrza i odnajdując spojrzeniem wyłaniający się zza chmur księżyc, wyrzucił to z trzewi prosto w mokrą, październikową noc.

***

Niecałą milę dalej i godzinę później, Reinhold Tretz kiwał się na wozie, wolno podążając wzdłuż górnego biegu Koziego Potoku. Jego wychudzona, siwa szkapa z niechęcią ciągnęła wyładowaną furę, którą leśniczy Ferling wraz z pomocnikami, załadowali mu drewnem aż po brzegi. Wóz trzeszczał niemiłosiernie, a dwie latarenki zaczepione na skraju każdej z burt, bujały się niczym jakieś odpustowe zabawki. "Znów idzie na deszcz"- pomyślał mężczyzna, spoglądając ukradkiem na gęstniejące z każdą chwilą ołowiane niebo, na którym nie tak dawno wisiał jeszcze księżyc.
-Przeklęta pogoda- mruknął przechylając się lekko i poświęcając całą swoją uwagę zamaszystemu splunięciu. Myślami wybiegł już do świtu, widząc jak jego wóz brnie mozolnie w błotnistych koleinach, z kolejnym ładunkiem mokrego drewna, tym razem z Passendorf. Złapał za lejce by ponaglić nieco swoją starą klacz, gdy nagle coś usłyszał. Z początku pomyślał że złamała się gałąź, ale po kilku sekundach usłyszał to ponownie. A potem raz jeszcze. I znów. Po prawej stronie, na stopniowo rosnącym stoku Große Heuscheuer, coś się działo. Coś dziwnego. Reinhold nie był bojaźliwy ani przesadnie zabobonny, ale tym razem uczynił szybki znak krzyża, bo obawa ścisnęła mu żołądek, a strach zjeżył nieliczne włosy na głowie. Bo nie o zwykły trzask gałęzi tu chodziło. Wraz z nim, do jego uszu dochodził dziwny, stłumiony świst.
"Ki diabeł"- pomyślał, wertując wzrokiem mroczną ścianę lasu w nadziei, na bodaj najmniejszy teraz blask księżyca. Ale chmury nie ustępowały. Przez moment było cicho, a później usłyszał to ponownie, jakby trochę z tyłu. Nie czekał już. Smagnięty koń ruszył żwawiej, a wóz na wyboistym dukcie zatrzeszczał wyjątkowo rozpaczliwie. "Jakiś zwierz Reinholdzie...jakiś zwierz"- uspokajał się w myślach, przypominając sobie barwne opowieści swojej babki o czasach, kiedy to w górach żyły jeszcze niedźwiedzie. To było dawno, ale przecież wszystko jest możliwe na tym wielkim, bożym padole. Ściskał mocno lejce i podparty tą myślą, co rusz smagał siwkę po kościstym zadzie. I nagle aż krzyknął. Trzask był o wiele donośniejszy, rozdarł nocne powietrze niczym grom, a po chwili zawtórował mu głuchy i mocny huk. Wiedział co się stało. Wychowany przy lesie widział i słyszał zbyt wiele. To musiał być naprawdę solidny złom o grubym pniu, bo ziemia aż jęknęła pod jego ciężarem. Tak przynajmniej mu się zdawało. Walcząc z narastającą w sercu grozą, z niebywałą ulgą dostrzegł wreszcie światła Baude Carl's- Rast. Zbliżał się do domu. Niczym ścigany egipskimi plagami, rozkołysany wóz mężczyzny wjeżdżał już do Klein Karlsberg. Przy bezwietrznej nocy, wehikuł Reinholda wzbijał w powietrze uwerturę niepospolitego hałasu, jednak żaden z psów nie miał odwagi, by wychylić nos ze swej budy. Zwierzęta wiedziały i czuły. Za wozem było coś jeszcze.

***

Artur pokonał właśnie kolejny z niezliczonych zakrętów i gwałtownie wcisnął pedał hamulca. Opony pisnęły, a samochodem lekko zarzuciło.
-Co do cholery?- rzucił z siedzenia obok krótko ścięty, dopakowany blondyn, kiedy krople kawy spadły na trzymaną przez niego mapę. Artur zdusił w ustach przekleństwo, odprowadzając wzrokiem zad rosłej sarny, która znikała właśnie w krzakach szybciej, niż się pojawiła. Paweł wytarł kantem dłoni mokre plamy i odkładając termos, wymownie spojrzał na swojego partnera.
-Kiedyś nas pozabijasz, niedzielny kierowco- rzucił oschle. Artur puścił to mimo uszu, zerknął na zegarek i znów dość mocno depnął na gaz. Byli ponad kwadrans w plecy, ale na szczęście pozostały im już niecałe trzy kilometry. Paweł sięgnął z tylnej kanapy plecak i schował mapę do zewnętrznej kieszeni. Droga wreszcie zaczęła się prostować i był to niechybny znak, że dojeżdżają. Myśleli że może jakimś cudem przetrze się i pojawi się słońce, ale jak na razie nic na to nie wskazywało. Karłów przywitał ich mgłą.

***

W pomieszczeniu oprócz nich, byli dwaj mężczyźni i kobieta. Prawie kwadratowy stół stojący na środku, zawalony był głównie skanami dokumentów, zdjęć i map. Oraz kilkoma opasłymi teczkami. Obok parowały kubki kawy, stojące przy talerzykach z częściowo nadjedzonymi kawałkami ciasta. Dość nisko opuszczona lampa oświetlała jedynie bliską okolicę stołu, także dalsze fragmenty pokoju drzemały w nieruchomym cieniu. Artur wyprostował się i sięgnął po swój kubek.
-I to by było na tyle?
Lekko łysiejący mężczyzna w szarym, wełnianym swetrze siedzący naprzeciwko spojrzał na niego, ale odpowiedział dopiero po chwili.
-Tak komisarzu, to już wszystko.
Artur ponownie wbił wzrok w mapę, jakby starając się wyciągnąć z niej jeszcze więcej szczegółów i ustalić, co być może pozostało jeszcze poza ich uwagą. Ze skupienia wyrwał go głos kobiety.
-Myślę że to dobry pomysł, by pójść tam raz jeszcze. Może coś jednak zostało przeoczone? Wiecie, nie o konkretne ślady tu idzie, wiem że ekipa pracowała tam bez przerwy prawie 72 godziny, a raport i ekspertyzy znamy już wszyscy. Ale coś mi się wydaje, że tylko w odpowiedzi na pytanie co oni tam wtedy robili, możemy znaleźć rozwiązanie tego wszystkiego.
-Jak to co robili?- odezwał się siedzący na fotelu pod oknem Paweł- trzech zapalonych studenciaków, zapragnęło zrobić sobie w górach jakieś voodoo i okazało się, że trafili na jeszcze większych świrów. Resztę znamy.
Drugi z mężczyzn, trochę młodszy, ubrany w mundur straży Parku Narodowego Gór Stołowych, mocno zaciągnął się papierosem.
-No faktycznie- skonstatował- musieli być mocno świrnięci, skoro wrzucili im wszystkie ciuchy na ponad dziesięciometrową basztę skalną i to jeszcze w odpowiedniej kolejności. Ale nawet jeśli przyjmiemy że tak było, że to jacyś nawiedzeni goście od wspinaczki, to jak wyjaśnić przypadek Machały?
Zapanowała kolejna już tego popołudnia cisza, nieśmiało przecinana sukcesywną pracą zegara. Każdy mierzył się teraz w myślach z własną wersją tych wydarzeń. Rozważał, łączył, porównywał, oceniał i po raz nie wiadomo już który, starał się znaleźć logiczne wytłumaczenie. Ale takiego nie było. O ile ciuchy Pauliny Mróz i Tomasza Jaworskiego, ktoś faktycznie mógł celowo wtargać na tego piaskowcowego ostańca u wylotu Skalnych Grzybów, o tyle trudniej wyjaśnić, jakim cudem ubranie Marcina Machały znalezione prawie półtora kilometra dalej, było owinięte wokół sędziwego świerka. A w sumie nie tyle owinięte, co niemalże wprasowane w jego pień tak, że aby je stamtąd zabrać, trzeba było użyć specjalnych narzędzi. I jeszcze ten zwariowany fakt, że pod kurtką i spodniami, znajdowała się także cała, nienaruszona bielizna chłopaka, wraz ze skarpetkami. Pod całkowicie zapiętą kurtką i spodniami! To wyglądało tak, jakby mężczyzna podszedł, przytulił się do drzewa obejmując je rękoma i nogami, po czym jakaś potworna siła wprasowała by go w pień. To znaczy nie jego, gdyż nie znaleziono nawet skrawka ciała czy fragmentu kości. Ciała zniknęły, pozostały jedynie okrycia. Bez butów. "Czemu brakowało tych cholernych butów"- Artur ponownie zadał sobie to pytanie i skrzywił się, kiedy po kolejnym łyku poczuł w ustach fusy.
-Jak tylko dotrze Judyta, pojedziemy tam- odparł- zresztą obiecałem Jej, że będzie mogła przyjrzeć się tym symbolom.
-Jakie tam symbole- rzucił Paweł z dezaprobatą- parę wyrytych bohomazów, zapewne przez turystów albo leśników. Żaden konkretny dowód, nad którym warto by się zatrzymać.
Artur spojrzał na mężczyznę w swetrze, a później na trzymaną na jego kolanach teczkę. Ten jeszcze przez moment przeglądał kilka kartek, po czym zamknął ją oznajmiając:
-Faktycznie, to może żaden dowód, bo tylko w sprawie małej Zosi pojawia się element tych znaków. Zresztą wtedy potraktowany dość powierzchownie. Ale nie dziwmy się, to była połowa lat 70. i każdy w jej zniknięciu upatrywał zwyczajnego uprowadzenia, choć w istocie jego charakter miał dość zdumiewający przebieg. No i ten jedyny ślad, w postaci kurtki zawieszonej prawie trzy metry nad ziemią. I nic więcej, choć Błędne Skały czesano dokładnie jeszcze przez następne dwa miesiące.
-Ale te napisy były przecież tuż obok, czyż nie?- zapytał strażnik, pogrążony w tytoniowej egzaltacji.
-Zgadza się, zaraz obok drzewa z odnalezioną kurtką. Tyle że były jednak zupełnie inne. Układały się w poziomy wzór, podczas gdy te ze sprawy naszych studentów, mają układ pionowy i składają się tylko z trzech elementów. I to całkowicie rożnych. Poza tym- zaczął i zawiesił głos- nie można wykluczyć, że ten element był również obecny w tym przedwojennym zajściu w Karłówku. Tyle że nie został odnotowany. Wiecie...to musiał być spory szok. W środku nocy znikają nagle cztery rodziny, jedenaście osób, pozostawiając swoje ubrania i rzeczy osobiste na miejscu, zatem kto by tam po tym wszystkim brał na poważnie jakieś symbole czy znaki. O ile takowe były...
-Nie dywagujmy teraz nad tym- Artur ponownie wertował wzrokiem mapę- Judyta pewnie powie nam na ten temat więcej. Tyle że musi to pozostać między nami, bo ja na pewno nie dołączę tego do akt sprawy.
-Wiesz co, Arek- Paweł poruszył się niespokojnie w fotelu- czy Ty aby nie brniesz za bardzo w paranoję? Znasz tą dziewczynę trochę ponad rok, fakt- pomogła nam bardzo w sprawie ze Złotego Stoku i Siedlęcina, ale tam chociaż były jakieś konkrety. Tu mamy porzucone ciuchy, zero najmniejszych nawet śladów i tylko w dwóch przypadkach jakieś gryzmoły na skale. Całkowita dupa już na samym początku, bo nawet psy miały głupie miny, nie potrafiły podjąć tropu i były zdezorientowane. Ekipa odwaliła kawał dobrej roboty, sprawdziła każdy centymetr terenu i zapuściła się nawet o wiele dalej. I nic. A teraz zawita tu miłośniczka tarota, horroru oraz gotyckiej muzy i rozwiąże nam problem? Daj spokój...
Arek przełknął ostatni kęs jabłecznika i odłożył talerzyk.
-A masz lepszy pomysł?- rzekł, lekko mrużąc oczy- bo ja nie. Już nie. Zresztą to co zrobiła w Siedlęcinie rozwiało wątpliwości wszystkich, łącznie z inspektorem Jagiełłą który jak wiemy, ma dość nieskomplikowany stosunek do podobnych spraw. Zatem nie widzę powodu, ażeby nie poprosić jej o pomoc raz jeszcze. Ona ma dar.
Blondyn nie odpowiedział, tylko pokiwał głową krzywiąc się pod nosem. Znów cisza, znów niestrudzony, zmaterializowany pochód upływających sekund. Na zewnątrz mgła nie ustępowała. Nie dalej jak za godzinę, wspólnie z nią, weźmie te góry w posiadanie jedynie zapadający zmierzch. W końcu Paweł wstał energicznie i sięgnął po kurtkę.
-Wystarczy na razie jak dla mnie- rzucił- idę się trochę przewietrzyć.
Mężczyzna ze straży zgasił niedopałek i wstał również.
-Pójdę z Tobą. Podjedźmy do sklepiku obok, bo fajki mam już na ukończeniu. 
Arek odczekał jak zamkną drzwi, po czym zwrócił się do kobiety.
-Magda, ile zajmie nam czasu dotarcie na miejsce?
-Jeśli podjedziemy do Sroczego Zakrętu, to raczej coś w obrębie pół godziny- odparła dopijając kawę- pójdziemy krótszą drogą niż oni.
-To dobrze. Wydaje mi się, że naprawdę możemy tak zakończyć. Ustaliliśmy pewne rzeczy i plan na jutro. Teraz czekamy tylko na Judytę. Ma być tu około dziesiątej. 
Starszy mężczyzna wstał z fotela, pozbierał skany oraz teczki i podszedł do Arka.
-To ja już uciekam Panie komisarzu. Mam jeszcze dziś w Kudowie sprawę do załatwienia, a jutro z rana muszę przecież startować do Wrocka. Na odczyt. Jakby co, wie Pan gdzie mnie szukać?
Arek podał mu rękę i uśmiechnął się szeroko.
-Oczywiście i dziękuję Panie Doktorze. Za nieocenioną pomoc. My też nieraz toniemy w papierkach, ale archiwa to już nie taka nasza mocna strona- odparł ściskając mu dłoń- jeszcze raz dziękuję. Wyszli z pokoju i odprowadzili mężczyznę korytarzem, aż do drzwi wejściowych. Doktor kiwnął im jeszcze kierując się w stronę samochodu.
-Myślisz że to wszystko miało w ogóle jakiś sens?- głos Magdy był lekko znużony.
-Co masz na myśli. Nasze poza dochodzeniowe spotkania?
Nie odpowiedziała, ale wiedział o co jej chodzi.
-Myślę że tak. Od samego początku czułem, że sprawę trzeba jednak spróbować ugryźć nieco inaczej. Bo kanał oficjalny nie jest w stanie i nie ma możliwości uruchomienia należytych procedur.
-Aleś to medialnie ujął- roześmiała się, odgarniając z policzka kosmyk jasnych włosów- ale nie jesteśmy w telewizji. Wiesz co mnie najbardziej zatrważa?- kontynuowała- cisza wokół tych wszystkich dziwnych wypadków. Mimo wszystko. Bo jak spojrzysz na to dokładniej, to niekiedy zwykłe sprawy kryminalne były rozdmuchiwane o wiele bardziej i dzięki zaangażowaniu mediów, urastały do rangi jakichś lokalnych mrocznych fenomenów.
-Wiem co masz na myśli...Narożnik?
-Tak...pamiętam dobrze tę sprawę. Tym bardziej że dziewięćdziesiąty siódmy, to był mój pierwszy rok jako zawodowej przewodniczki, tyle że jeszcze w Sudetach Zachodnich.
-Żadnej z tych spraw nie można porównywać do tamtej zbrodni- odparł Arek- tam było podwójne morderstwo. Były ciała, były ślady. Tutaj całkiem przeciwnie, przynajmniej w dwóch ostatnich przypadkach. Ale o ile Błędne Skały można jeszcze jakoś wytłumaczyć, o tyle nasza sprawa sprzed miesiąca, staje się poligonem do spojrzenia na to w kategoriach znacznie odbiegających od zdrowego rozsądku.
Magda chciała jeszcze o coś zapytać, ale zrezygnowała. Milczeli, patrząc jak srebrne Punto doktora, rusza pomału Szosą Stu Zakrętów. Po kilku minutach wrócił Paweł ze strażnikiem i wszyscy ponownie udali się do środka. Niewielki neon hotelu "Karłów" rozświetlał mglisty wieczór zbyt słabo. I wystarczająco upiornie.

***

Śnił koszmary. Najpierw był rozpędzony, drewniany wóz. Siedział na nim, zdjęty wolno postępującą grozą. Coś było tuż za nim. Czuł to wyraźnie, jako nieprzychylną i wrogą siłę, lecz strach nie pozwolił mu obejrzeć się ani na moment. A potem wjeżdżał między domostwa i wiedział już, że tych których powinien powitać, nie zobaczy już nigdy...

Była jeszcze duża, szara skała. Mała dziewczynka recytując wyliczankę, obiegała ją wciąż z tej samej strony i za każdą rundą, machała siedzącym nieopodal rodzicom. Miała długie blond warkocze i jasno niebieską kurteczkę. Śmiała się. I nagle zobaczył, że obraz pęka. Że ruchy dziewczynki stają się coraz wolniejsze, że jakby brakuje jej sił, że zwalnia i przystaje, a potem opuszcza głowę. Wtedy dopiero dostrzegł jej nogi. To była ta nieprawidłowość, ta rysa. Dziewczynka zaczęła krzyczeć, ale głos gdzieś zamarł. W tym obrazie nie było już dla niego miejsca. Pozostało tylko czyste przerażenie i desperackie próby uniknięcia nieuniknionego. A później było coś jeszcze. Wtedy nie wytrzymał. Gdy się ocknął, jego krzyk drżał jeszcze na szybach, jakby chcąc wybiec naprzeciw wilgotnej i ciężkiej czerni nocy.

***

Po szóstej, Arek był już na nogach. Ogarnął się, spakował plecak i zszedł do holu. Równo o siódmej zadzwoniła Judyta z informacją, że wyjeżdża z Wrocławia. Niebawem na dół zeszła reszta i zasiedli do śniadania. Atmosfera nie sprzyjała jednak rozmowie. Może to przez pogodę, bo do wszechobecnej, gęstej mgły, dołączyła mżawka, zaś zdecydowanie mocniejszy niż ostatnio wiatr, znacznie potęgował uczucie zimna. Magda wyglądała na wyraźnie niewyspaną, zaś Paweł, jak zwykle na znudzonego. Jedynie Szymon, strażnik z PNGS zdawał się być nieczuły na tak depresyjną aurę i po śniadaniu, zaskoczył ich nawet krótkim recitalem na ustnej harmonijce. Ta na którą czekali, dotarła po dziesiątej.
-Pieprzona pogoda- skwitowała po krótkim przywitaniu się- w dodatku przed Woliborzem był wypadek i utknęłam w kilometrowym korku. 
Patrzyli jak Judyta zdejmuje skórzany płaszcz i rozpuszcza długie, czarne włosy. Magda znała ten typ. Wysoka, atrakcyjna, przebojowy typ femme fatale, w dodatku jak już wiedziała, rozmiłowana w magii i wszystkim co irracjonalne. Faktycznie była w niej jakaś tajemnica, lecz wcale nie uzewnętrzniał tego ten specyficzny strój. Bardziej sposób poruszania się i spojrzenie. Tak...ono było szczególne. Oczami wyobraźni, przewodniczka widziała już tą ustawioną kolejkę zaczarowanych chłopców. Pokornych, usłużnych, mogących zrobić wszystko.
-Może coś zjesz?- zaproponował Arek.
-Dzięki, jadłam już- odparła siadając- w zasadzie do pełni szczęścia brakuje mi tylko kawy.
Uśmiechnęła się i powiodła spojrzeniem po wszystkich. Szymon spojrzał na duży, celtycki krzyż, który spoczywał między jej pełnymi piersiami, zasłoniętymi tylko czarną trykotową bluzką i wyobraził sobie bardzo niegrzeczną scenę. Pociągała go. Wyglądała na taką, która lubi ten sport, choć gdyby miał wiązać się z taką kobietą na stałe, to już niekoniecznie. Coś mu mówiło, że to zdecydowanie nie ten typ niewiasty. Arek przyniósł dziewczynie kawę, po czym usiadł i szybko streścił przebieg wczorajszego spotkania. Słuchała i lekko kiwała głową. Później zerknęła na mapę, którą rozłożyła Magda, by pokazać wszystkim wariant dojścia na miejsce. A potem ni stąd ni zowąd wypaliła:
-Czujecie się na siłach, by tam iść?
Popatrzyli po sobie trochę zdziwieni, lecz pauzę przerwał wkrótce leniwy baryton Pawła.
-Chodzi Ci o kondycje? To przecież nie pierwszy raz kiedy pójdziemy w góry. Spokojnie damy radę, a jak ktoś osłabnie, to mogę go wziąć na barana- i chyba po raz pierwszy od kilku dni, uśmiechnął się. Judyta zmrużyła swoje duże, ciemne oczy, nawijając kosmyk włosów na wskazujący palec, ozdobiony pierścieniem w kształcie róży.
-Nie o taką siłę mi chodziło- odparła barwnym altem i spojrzała wymownie na Arka- niektórzy z Was mieli bardzo złe sny.

***

Gdy dojeżdżali do Sroczego Zakrętu, Magda po raz kolejny spojrzała na siedzącą obok dziewczynę. "Naprawdę wiedziała, czy to był tylko przypadek?"- pomyślała wspominając minioną, upiorną noc. Dawno już nie miała takich przygód, dawno nie zdarzyło jej się nie przespać prawie jej połowy, z powodu cholernie dziwnych snów. Jakichś scen, które powodowały, że teraz niepokój wzrastał z każdą następną chwilą, kiedy przebywała w towarzystwie tej wyzywającej brunetki. Najbardziej niesamowity był fakt, że wyśniła ją niemalże idealnie. Te same oczy, włosy, ten sam wampiryczny image, podkreślony jeszcze masywnym krzyżem na piersi. I te jej dłonie. Długie, kościste, najeżone srebrną biżuterią, która mocno kontrastowała z paznokciami w kolorze krwi. To było niesamowite. "Czy takie rzeczy mogą się wydarzyć. A może to tylko jakaś złudna gra wyobraźni"? Z rozważań wyrwał ją głos Szymona.
-Wysiadka towarzystwo...jesteśmy na miejscu. 
Wyładowali się z obszernego vana. Arek z Pawłem wyciągnęli z bagażnika swoje plecaki, zaś Magda podpięła saszetkę, którą przez drogę trzymała na kolanach. Poczekała jak zabiorą wszystko, jak Szymon pozamyka i sprawdzi samochód, po czym narzuciła kaptur swojej goretexowej kurtki.
-No to idziemy- oznajmiła- przy odrobinie szczęścia, za pół godziny będziemy u celu.
Ruszyli. Wilgoć przenikała wszystko. Widoczność nie przekraczała kilkunastu metrów, padał drobny deszcz, wspierany słabszymi już tutaj podmuchami wiatru. Szli po brunatno- żółtym poszyciu tysięcy mokrych liści, które poddając się już całkowicie sile grawitacji, stały się ostatnim kolorowym akcentem w świecie, który już niedługo zniknie pod tonami białego puchu.
Droga była szeroka i miała ich wkrótce doprowadzić do Burzowej Łąki i szlaku, który wiódł dalej, w stronę Skalnych Grzybów. Magda prowadziła, za nią podążali policjanci, Judyta i zamykający stawkę strażnik. Po góra dziesięciu minutach doszli do miejsca, z którego wreszcie dostrzegli oznaczenia szlaku czerwonego. Skończyła się wygodna droga i Szymon zauważył, jak idąca przed nim dziewczyna kiwa się komicznie, a jej olbrzymie koturny rozpaczliwie walczą z nierównościami szlaku.
"Lalka pasuje do gór, jak wilk do orania pola"- skwitował w myślach, obserwując z lekkim rozdrażnieniem, jak ich dystans do reszty zdecydowanie rośnie. Miał przez moment ochotę by wyprzedzić dziewczynę i pójść swoim tempem, ale przypomniał sobie prośbę komisarza. Westchnął tylko i dalej wlókł się, za niemalże szorującą po ziemi, falbaniastą spódnicą.
Szlak szedł trawersem po małej, lekko kamienistej ścieżce dzielącej sporą połać świerkowych młodników. Później pojawiły się większe drzewa, a nieco dalej, pierwsze znaczące skałki. Magda szła tu już przynajmniej kilka razy, ale nigdy jeszcze przy tak fatalnej pogodzie. Zauważyła że widoczność znów siada, a mgła nabiera kształtu gęstych oparów, które z każdą chwilą zdawały się zacieśniać wokół nich mlecznobiały, ciężki pierścień. "Dziwna ta mgła, prawie jak żywa"- pomyślała i zaraz zdała sobie sprawę, że to była jakaś mocno niedorzeczna uwaga. I taka...zupełnie nie w jej stylu. Odwróciła się. Z trudem dostrzegła ledwie majaczącą, czerwoną kurtkę Arka. Poczekała chwilę i dopiero gdy zbliżył się na odległość kilku kroków, ruszyła dalej. 
-Takiej mgły nie widziałem jak żyję- dobiegł ją gdzieś z tyłu mocny głos Pawła- to jakieś szaleństwo.
Uśmiechnęła się pod nosem, bo przypomniały jej się początki przewodnickiej kariery i wypad w Karkonosze, gdzie sama prowadząc klasę licealistów, pobłądziła w okolicach Smogorni. Mgła była wtedy równie imponująca. A może nawet większa?
-Dobre starego początki- westchnęła cicho i miała ponownie się obejrzeć, kiedy przestrzeń przeszył nagły i brutalny dźwięk. Cała struchlała, bo trzask nabierał sił i kulminacji, po czym nastąpił przełom, chwila zatrzymania i donośny, przeciągły łoskot. Jeszcze przez moment ziemia drżała zauważalnie, a potem...nastała cisza.
-To było całkiem blisko- Szymon pojawił się przy nich nie wiadomo skąd- te suchary mogą nieraz napędzić człowiekowi zdrowego stracha, szczególnie podczas wiatru. Magda zauważyła, że Arek rozgląda się nerwowo na wszystkie strony, po czym nagle zrozumiała dlaczego. Nie było z nimi Judyty. Ale trwało to nie dłużej jak kilka sekund. Pojawiła się nagle, wychodząc z całunu mgły, niczym jakieś nie do końca realne stworzenie. Zarzucony kaptur i owinięty wokół szyi długi szal, potęgowały tylko to odczucie.
-Zdaje się, że chyba jesteśmy już na miejscu?- zapytała, a Magda dopiero teraz zdała sobie sprawę, że od szlaku niebieskiego i skały do której zmierzają, dzieli ich niespełna kilkanaście metrów.
-Tak...to już tutaj- wskazała kierunek i ruszyła przed siebie. Wkrótce stanęli. Judyta spojrzała na Arka, ale ten tylko skinął w milczeniu głową. Magda spojrzała na znaki. Były wciąż świeże, choć nie tak wyraźne jak na zdjęciach, które widziała w aktach. Na samej górze spłaszczona elipsa, z małą kropką pośrodku i spadzistym daszkiem powyżej. W środku równoboczny trójkąt, z naniesioną lewoskrętną swastyką i trzema poziomymi kreskami, biegnącymi od każdego wierzchołka. I na dole prawie idealny ośmiokąt, ze znakiem równości w środku i znajdującą się pod nim małą cyfrą 7. To wszystko. Dokładnie tak jak na zdjęciach. Patrzyła jeszcze przez moment na te symbole i skałę, na której wierzchołku odnaleziono ubrania dwójki studentów, w sumie tylko dzięki uważnej obserwacji z goprowskiego helikoptera. Próbowała wyobrazić sobie to wszystko raz jeszcze i wtedy, mimowolnie przebiegł ją dreszcz. Bynajmniej nie z zimna.
Judyta podeszła bliżej i długo przypatrywała się wyrytym symbolom. Później zdjęła kaptur i odwróciła się w ich stronę.
-Czy czujecie się na siłach?
Nikt nie odpowiedział. Patrzyli na nią zmoknięci i otuleni mlecznobiałą pierzyną, jakby jej pytanie jeszcze do nich nie dotarło.
-Czy czujecie się na siłach?- powtórzyła znacznie głośniej i nieco zmienionym już głosem. Arek zrobił krok do przodu, ale nagle wyciągnęła dłoń, jakby chciała go powstrzymać.
-O co chodzi Judyta...co się stało, co chcesz nam powiedzieć?- zapytał ponownie stając w miejscu. Dziewczyna milczała przez chwilę, po czym rękę skierowała w prawą stronę i wskazała tam palcem. Wtedy to usłyszeli. Dwa, wyraźne trzaski łamiących się gałęzi. Jeden zaraz po drugim. Potem przerwa i jeszcze kolejny. Dokładnie z kierunku, który pokazywała.
-Czujecie się na siłach...bo inaczej to odbyć się nie może- kontynuowała swoją przemowę- albo spokojnie to przyjmiecie, albo...
Kolejny trzask, tym razem już zdecydowanie bliżej. 
-Co tu się dzieje dziewczyno...odpowiedz nam, bo mamy...- donośny głos Pawła ucięło niczym nożem i Magda dopiero teraz zrozumiała, że wszystko staje się inne. Każdy ich ruch oraz gest przygasał, wiotczał i zanikał. Zobaczyła jakby w zwolnionym tempie, jak stojący najbliżej Paweł sięga pod kurtkę, przechyla się, a potem ta jego ręka z bronią, zbyt wolna, inna i zupełnie już nieskuteczna. Obraz chwiał się, drgał i zamazywał coraz bardziej. Potem dziewczyna. Z nieludzko rozwianymi włosami, uniesionymi ponad głowę rękoma i tym wyrazem twarzy. I oczami. Boże jedyny...co stało się z jej oczami?! A potem, nim obraz dopełnił się pochodem triumfalnej grozy, do gasnącej świadomości Magdy dotarł jeszcze jeden, niewielki szczegół. Znaki. Na szarym cielsku piaskowcowej baszty, pulsowały teraz ogniem żywej, krwistej czerwieni.

***

Niecały kilometr dalej i godzinę później, Jakub Sęk poprawił swój opasły plecak, naciągnął głębiej kaptur i zmusił się do jeszcze szybszego marszu Praskim Traktem. Nie miał humoru. Koszmarna pogoda, oraz odzywający się co chwilę ból w łydce sprawiał, że myślami wybiegał do przodu, widząc się już w sali schroniska "Na Szczelińcu", nad talerzem gorącej zupy. Ale rzeczywistość póki co, nie była tak różowa. Jeszcze kilka kilometrów marszu w tej upierdliwej mżawce i gęstej mgle, do tego z nie do końca sprawną kończyną to fakt, który chcąc nie chcąc musiał teraz zaakceptować. A potem zdziwił się. Bo dałby sobie coś uciąć, że w taką pogodę i w takim miejscu, nie spotka jednak nikogo. Zaraz zdziwił się jeszcze bardziej, bo dziewczyna która wyłoniła się z mgły, turystki wcale nie przypominała. Gdy podchodził, w obrazie jaki się przed nim otwierał, nie zabrzmiała nawet samotna nutka obawy, nie zrodził cień niepokoju, czy aura słabego strachu. Był absolutnie pewien, że nic złego nie może się wydarzyć. Wystarczyło parę sekund by pojął, jak bardzo się mylił. Tylko tyle mu dała.

***

Mrok przyszedł niepostrzeżenie. Spłynął z grzbietów w doliny, wypełnił przełęcze i rozlał się chciwie po lasach, najeżonych tysiącami nieruchomych skał i kamieni. Odnajdywał każdą ścieżkę, szczelinę i przesmyk. Wkradał się cicho i skutecznie w trzewia gór, niczym zabójca do królewskiej sypialni. I czekał na właściwy moment. Wraz z nim czekali Oni. Wydawać by się mogło, że zbyt długo i nieporadnie. Że ta strategia pozbawiona jest sensu i logiki, a efekty bywają niewspółmierne do kosztów. Ale cóż znaczy czas dla takich, którzy pamiętają młodość skał i prastare koryta rzek? Tu nie ma równych szans ani wspólnych mianowników. Są wyryte w wieczności prawa, które dla mniejszych i słabszych zawsze oznaczać muszą jedno: bojaźń, drżenie i posłuszeństwo. Końcowy werdykt jest zawsze ten sam. Zasłona uchyla się, a zwycięzcy biorą wszystko. Pozostali, skurczeni w embrionach niedoskonałego jestestwa mogą tylko patrzeć, krzycząc prosto w mokrą, październikową noc. 



 II 2017