niedziela, 28 lutego 2016

Nad Choiną


Popołudnie drżało ledwo zauważalnie. Pastelowe połacie chmur napływające z zachodu, tkwiły nad wzgórzem prawie bez ruchu i niemalże bez pomysłu na dalszą wędrówkę. Było cicho i po ostatnich opadach mocno dżdżyście.
Jan w zamyśleniu obserwował radosne harce swojego wnuka, który wywijając miniaturową szabelką udawał właśnie wyczyny "małego rycerza". Jego błękitna, przeciwdeszczowa pelerynka, przywodziła na myśl tańczącą kropelkę w morzu brunatno szarej lawy. Był koniec marca, śniegi stopniały, a od kilku dni padał jedynie deszcz. Podchodził znaną od lat ścieżką pod zamek bardzo wolno, toteż mały Marcinek niczym bączek krążył wokół niego i co chwilę namawiał do wspólnej zabawy.
-Dziadku, a możesz znów być Kmicicem, to staniemy razem z szablami i ja Cię pokonam?
-Dobrze, jak wejdziemy na górę będę Kmicicem i staniemy do walki- odpowiedział z uśmiechem.
Mały krążył, podskakiwał i machał szabelką. Jan wspominał. Miał raptem trzy lata więcej, kiedy stary Müller zabrał go na zamek i pokazał to miejsce. Był też koniec zimy, choć wzgórze uginało się jeszcze pod ciężarem śniegu. I wiało, potwornie wręcz wiało.
A potem było bardzo dziwnie. Prawie pod trzecią basteją, Müller przekopał się przez zaspę i dotarł do jakichś desek owiniętych grubym płótnem. Gdy je stamtąd usunął, jego oczom ukazała się niewielka jama. Na pierwszy rzut oka na tyle mała, że dorosła osoba nie miała szansy by się wcisnąć. Ale wkrótce jego wiekowy sąsiad wczołgał się tam bez trudów, a po chwili pojawił się z powrotem oznajmiając, żeby podążył za nim.
Jan dobrze pamiętał jak waliło mu serce, gdy wolniutko, z karbidówką w ręku posuwał się do przodu na czworakach. Pamiętał przejmujący chłód, zapach ziemi i stęchlizny, kiedy wkrótce wstał z kolan i zobaczył, że oto znajduje się w obszernym, półkoliście sklepionym kamiennym korytarzu, opadającym dość stromo w dół. Jego przewodnik ponaglał, więc żwawo ruszyli dalej. I gdy niebawem korytarz wrócił do poziomu zrozumiał, dlaczego Müller kazał mu ubrać gumowce. Wody było przynajmniej do kostek. A później dotarli do tych drzwi. Wtedy pierwszy i ostatni raz widział coś podobnego. Korytarz przed tym miejscem poszerzał się przynajmniej o metr z każdej strony. Ale nie to było najdziwniejsze. Najdziwniejsze były same drzwi. Choć widział je w dość słabym świetle, wiele detali wprawiło go w osłupienie. I nie dziwił nawet fakt, że w tym zimnym i potwornie mokrym korytarzu, gdzie zewsząd kapała woda a nieliczne szpice sopli zwisały ze sklepienia, solidne deski wyglądały na prawie nietknięte. Najbardziej bowiem zdumiało go fantazyjne okucie drzwi, i ten rzucający się w oczy niesamowity symbol na samym ich środku. Duży krzyż w kolorze jaskrawej miedzi, z przepięknie uformowaną różą w miejscu centralnym. Chłonął ten widok całym sobą, nie zważając że przemarzł już okrutnie i zaczął trząść się, niczym osikowy liść. Müller wkrótce oznajmił że nie mogą iść dalej, że trzeba wracać. Gdy wyszli na zewnątrz, a stary zaczął ponownie kamuflować wejście, nagle zrozumiał że przed chwilą zobaczył coś, co na pewno nie było przeznaczone dla niego i dla innych. Czuł, że było to coś wyjątkowego i ważniejszego niż wiele spraw, a nawet niż życie jego czy Müllera. Po prostu to wiedział.
Stary obiecał mu, że wrócą tu jak tylko zejdą śniegi i wtedy spróbują otworzyć drzwi. Ale nie minęło nawet ćwierć miesiąca, jak leżał bez życia. Sąsiedzi mówili że pijany był, spadł z wozu i stratował go jego własny koń.
A Jan nagle przypomniał sobie te jego snute czasem opowieści o tych, którym wykradł jakąś wielką tajemnice. I któregoś popołudnia, wraz z Michałem pognali co sił na zamek. W powietrzu czuć już było zew wiosny, choć w cieniu wciąż jeszcze dominował chłód. I zostali tam długie godziny, szukali, biegali, rozkopywali i sprawdzali. I nic. Ani śladu desek, ani śladu jamy. W końcu pomyślał że pomylił basteje, toteż oblecieli jeszcze sąsiednie. Na próżno. Wrócili prawie pod wieczór, upaprani, zmęczeni i głodni, a on w domu dostał jeszcze tęgie lanie od ojca. I rozchorował się niebawem.
-Dziadkuuuu...broń się!
Ocknął się w samą porę, by sparować swoją orzechową laską natarczywe ataki plastikowego mieczyka. Błękitna pelerynka wirowała wokoło niczym jakaś fryga.
-Poddaj się, poddaj...Pan Wołodyjowski zwycięży!
Jan uśmiechając się pod nosem parował ciosy Marcinka, stękał i cofał się w stronę bramy. Ale nagle chłopczyk przerwał atak, zamarł w pół ruchu i otworzył usta. Mężczyzna zauważył, że wnuk patrzy gdzieś za jego plecy. Obrócił się i jeszcze kątem oka złowił jakiś niewyraźny, szary kształt. I tylko tyle.
A potem Marcinek rozpłakał się i chciał wracać. Mówił że zobaczył jakiegoś "szarego pana", który pogroził mu ręką. Wracali, a Jan przynajmniej kilkakrotnie jeszcze oglądał się za siebie. Jego wnuk milczał. Już nie chciał się bawić. A więc miał jednak rację stary Müller. Oni wciąż tu są. I pilnują. Przecież on też kiedyś miał okazję zobaczyć jednego.

Schodzili do Zagórza. Chmury wciąż wędrowały ospale, zapowiadając bezwietrzny wieczór i noc. Jan trzymał Marcinka za rękę i kuśtykając rozmyślał. Miał szczerą nadzieję że to co zobaczył mały, nie będzie mieć znanych już jemu samemu następstw. Gdy przypomniał sobie o co chodzi wstrząsnął nim dreszcz tak nagły, że chłopiec podniósł głowę i pytająco spojrzał na dziadka. A potem nagle uśmiechnął się, najpiękniej jak potrafił. Jan aż przystanął i nabrał głęboko powietrza. Poczuł napływające do oczu łzy i nagle zrozumiał. I zostawił tamto gdzieś daleko w tyle. Nieistotne, nieważne i całkowicie już niegroźne. Liczyła się tylko ta chwila i mała ciepła piąstka w jego starej dłoni.


Źródło zdjęcia: http://www.gdziebylec.pl/