środa, 23 kwietnia 2014

Hohe Rand


Wielki niezmienny. Odkąd ujrzał go pierwszy raz dekadę temu, tak przez cały ten czas jego obraz nie dawał mu spokoju. Często wydawało mu się, że jest w nim coś więcej, niż z natury dostrzegalne. Pierwszy raz zdobył go miesiąc po przybyciu. To była końcówka września i na górze zalegał już szron. Wiatr dął tu nieziemsko, a przestrzeń wydawała się jeszcze bardziej nieogarnięta. Tamtego razu nie dotarł jeszcze do pomnika. Nie wiedział dlaczego, ale wystarczyło mu to co zobaczył. Następnego lata doszedł już i tam. I od tamtego czasu, na szczyt wdrapywał się przynajmniej raz na kwartał.


Najgorzej bywało zimą i wiosną. Śniegi zalegały tu potężne, a uwertury bezlitosnego wiatru powodowały że miało się wrażenie, iż zamarza dusza.
Mijały lata. Jego góra pozostawała nietykalna, w przeciwieństwie do niego. Jednak wierny tradycji, przychodził tutaj i spędzał pod pomnikiem przynajmniej jakiś czas.

Kiedyś postanowił wejść tam pięknego październikowego przedpołudnia. Gdy opuszczał Agnetendorf, grzbiet gór tonął w słońcu i zwiastował doznania najpełniejsze z możliwych. Dopiero za rozdrożem pod Große Sturmhaube pogoda uległa zmianie. Najpierw wierzchowina pokryła się stopniowo białą watą, by po jakimś czasie nabrać cech ołowianej kołdry, naciąganej powoli od południa. Postawił tylko kaptur i szedł dalej.
Na grzbiecie przywitała go cisza, i to znacząco go zaskoczyło. Rzadko kiedy tak tu bywało, a on sam, raczej nie przypominał sobie takiej sytuacji. Szedł pod górę ustaloną ścieżką choć mógł przysiąc, że tym razem coś wyglądało inaczej. Trochę niepewnie stąpał po granitowych głazach i co jakiś czas oglądał się za siebie. Nad głową niebo cały czas utrzymywało mroczny całun, którego ciężar począł stopniowo odczuwać. Dość powiedzieć, że ostatnie metry pokonał niemalże na nie swoich nogach. Był zmęczony, a nieregularne plamy przed oczyma utrwaliły go w przekonaniu, że powinien odpocząć dłużej niż zwykle.
Ułożył się na kocu pod cokołem pomnika i wyjął prowiant. Po dwóch kawałkach ciemnego chleba z serem i kilku łykach zimnej wody wróciły siły i trzeźwa ocena. Postanowił posiedzieć tu jeszcze kwadrans i ruszyć w drogę powrotną. Oparł się plecami o cokół i wyczuwając pierwsze, nieśmiałe podmuchy, otulił się szczelniej płaszczem. Zrozumiał że zapewne teraz zacznie wiać mocniej, a być może i przygna deszcz lub sypnie śniegiem. Istotnie zrobiło się chłodniej, toteż wstał, przerzucił torbę przez ramię i mocniej uchwycił drewniany kostur. Spojrzał na pomnik i...zamarł.

Był ogromny i mocno zbudowany. Jakby odlany z masywnego brązu. Siedział prawie nieruchomo i tylko w niewielkim stopniu przekręcał kształtną głowę, uzbrojoną w ciężki, zakrzywiony dziób. I te oczy. Oczy wielkiego drapieżnika, które łypały na niego na przemian z dużym zaciekawieniem..
Rajmund patrzył z  niemym zachwytem, jak coraz to silniejsze podmuchy mierzwią pióra olbrzymiego ptaka. I gdy zdawało mu się że patrzy już tak całą wietrzność, orzeł wyprostował się sprężyście i rozpostarł skrzydła. A potem ruchem swobodnym i jak najbardziej naturalnym, wzbił się w powietrze. To był obraz, który Rajmunda prześladował potem w snach. Ptak kołował nad szczytem dobre parę minut, aż nagle zniknął w gęstniejących wciąż chmurach. Ale nim to zrobił, tylko raz wydał z siebie charakterystyczne dla orła "poszczekiwanie". W chwilę później sypnął śnieg i na szczycie zrobiło się biało. Rajmund ruszył w drogę powrotną.


Nie minęło pół roku, gdy zobaczył go ponownie. Kołował blisko jego domu, a później jakby nigdy nic, odleciał w stronę Hohe Rand. Wtedy obiecał sobie w duchu, że gdy tylko zejdą wszystkie śniegi, wyruszy tam znowu. Ale tak się nie stało. W kilka dni po tym, w bagażowni dworca kolejowego w Hirschberg gdzie pracował, zaprószono ogień. Pożar strawił prawie cały budynek, niszcząc wyposażenie i ludzki dobytek.
Rajmund był jednym z trzech śmiałków, walczących z żywiołem na długo przed przybyciem straży ogniowej. Przypłacił to jednak poważnymi oparzeniami i trafił do szpitala. Tam zaś wkrótce zmarł, nabawiwszy się wewnętrznej infekcji.

I to w sumie koniec tej opowieści. Nikt w okolicy Hohe Rand, ani na jego wierzchołku nie zobaczył już olbrzymiego orła, ani nawet nie usłyszał jego donośnego głosu. Natomiast z rzadka, głównie podczas jesiennych fenów, na szczycie targanym milionem chciwych chmur, spotkać można postać człowieka w długim ciemnym płaszczu, podpierającą się długim, obciosanym kosturem. Zazwyczaj stoi on bez ruchu i nie wiedzieć czemu, spogląda na cokół dawnego pomnika. A potem- jak mówią świadkowie- rozwiewa się w chmurach, niczym marzenie zbyt płoche i słabe, na choć częściowe zaistnienie.




Źródła zdjęć: internet                 

czwartek, 3 kwietnia 2014

Legenda I

Pasterskie Skały


Niedaleko Idzikowa pośród gór stoi kilka dużych głazów, z daleka podobnych do ludzkich postaci. Okoliczni mieszkańcy opowiadali, że pasterz gminny z Idzikowa, wypędziwszy bydło z wioski na wzgórze, często pozostawiał je pod opieką swoich czterech synów, a sam szedł do innej pracy. Gmina nie broniła mu tego, bo człowiek był ubogi. Jednak niechętnie myślano o jego czterech niedobrych synach, sądząc że nie będą zwierząt dobrze doglądać. Bydło często było męczone, aż w końcu pewnego dnia synowie pasterza przebrali miarę. Od wczesnego rana ujeżdżali zwierzęta, gonili je i dokuczali co niemiara. Trwało to aż do południa, a gdy sami już się zmęczyli, zadowoleni usiedli na łące i wyjęli z torby chleb, który dała im matka. Mimo że w domu bieda aż piszczała, dobra kobieta zawsze swym synkom we wszystkim dogadzała i nawet na chleb masło dawała, ale tego dnia go nie starczyło. Kiedy rozpieszczeni synowie zobaczyli zwykły twaróg, wpadli w złość. Rzucili chleb na ziemię, deptali, pluli nań, uderzali batem. W końcu jeden kopnął go tak, że potoczył się w dół zbocza, gubiąc po drodze okruchy twarogu.
-Idz! Przynieś masła!- wykrzyknął jeden z braci.
-A pospiesz się chlebku! Pospiesz, żeby twaróg za tobą nie nadążył!- dodał drugi.
A gospodarz, który orał opodal swoje pole, nie dość, że bluźniących do porządku nie przywołał, to śmiał się jeszcze z dowcipu chłopców.
Wtem śmiech mu przeszedł, bo nagle wokół pociemniało, wiatr się zerwał, niebo czarnymi chmurami się zaciągnęło i rozpętała się burza. Ledwo wieśniacy ku wsi zbiegać zaczęli, we wzgórze uderzył piorun. Po chwili chmury rozproszyły się, a wokół znów było ciepło i słonecznie. Tylko gospodarz i chłopcy zniknęli. W miejscu, gdzie zastała ich burza, stało teraz pięć kamieni, które po dziś dzień zna każde dziecko i Pasterskimi Skałami nazywa.







Zródło tekstu- "Sudety" nr.11/2007r.
Zdjęcia: internet