niedziela, 3 czerwca 2018

Czarny Kocioł


Tam się zaczęło. Niby byłem przygotowany na taką ewentualność, ale rzeczywistość spłatała mi figla. Postanowiła zakpić z mojej samodzielności. Ze zbudowanego dawno konstruktu przemyślenia. I stało się. Już za Rozdrożem poczułem, że nie będzie jak zawsze. Że każdy krok miast przybliżać, będzie ciążył uporczywie powracającą formą zaprzeczenia. Nieskutku w przyczynie. A potem znalazłem mgłę. Leniwie zastygłą na Jaworowej Łące, jakby biorącą na siebie odpowiedzialność za maskowanie nikłych ścieżek ku jego podnóża. Biały kołnierz wilgoci oddalał i usypiał. Miałem pewność, że jeśli zawrócę nie poznam tego już nigdy.

I dziwne, bo później mówili, że znaleźli mnie przy Wędrującym Kamieniu. Wyczerpanego i zmarzniętego. Podobno kurczowo trzymałem się skały i bredziłem. Nawet nie potrafili powiedzieć, o czym. Oprócz kilku zadrapań i blizny, pozostała mi z tej przygody jedynie skromna klisza pamięci. Malutki fragment wyraźnego dostrzeżenia. Na więcej nie zdołałem zasłużyć.