piątek, 23 grudnia 2016

Diabelski Kamień


Wydają się takie niepozorne, takie nieznaczne. W krajobrazie strzegomskich wzniesień tworzą przecież prawie niewyczuwalny mikroregion. Taką raptem ledwo co uchwytną dla oka dominantę. A jednak są. Jaroszowskie Wzgórza. Małe i zapomniane. A gdzieś na ich wschodnich rubieżach, znajduje się całkiem już niewielkie wyniesienie, sięgające trochę ponad 250m.n.p.m. Mówią o nim Diabelski Kamień i nikt w sumie nie wie dlaczego. Nikt też już chyba nie pamięta wiosny 1945 roku, kiedy przy skałkach szczytowych odnaleziono ciała dwóch mężczyzn. Ich częściowo zachowane łachmany kazały przypuszczać, że to najprawdopodobniej więźniowie pobliskiego obozu Gross-Rosen. Nikt jednak nie ustalił co robili w tym miejscu i dlaczego tutaj zginęli. Pochowano ich w jednej ze zbiorowych mogił w Strzegomiu i sprawa ucichła. Ale kilka lat temu odżyła ponownie, za sprawą pewnego zapisu. Odnaleziono go w jednym z strzegomskich domów, po częściowym pożarze. Dokument świadczył o tym, że z początkiem 1945 roku hitlerowcy żywo interesowali się Wzgórzami Strzegomskimi, a szczególnie ich omawianą tutaj częścią. Czego mogli tu szukać, albo inaczej- co może chcieli ukryć? Te pytania znów zaczęły krążyć wśród mieszkańców, znów przypomniano sobie o tej nieszczęsnej dwójce więźniów i choć już niewielu ludzi pamiętało tamten okres, to jednak i tak zaczęto żywo o tym dyskutować.
Raptem kilka miesięcy później, na Diabelskim Kamieniu, pewien chłopak z okolicy natknął się na ludzkie szczątki. Znajdowały się w jamie i przysypane były sporą warstwą ziemi i liści. Zabrano je stamtąd i po badaniu ustalono, że leżały tam już przynajmniej kilkadziesiąt lat. Niby nic szczególnego poza jednym drobiazgiem. Znaleziona czaszka miała wyraźny otwór po pocisku w kości potylicznej. Dokładnie taki sam, jaki wiele lat wcześniej odkryto u dwójki znalezionych tu więźniów. Wyglądało na to, że Jaroszowskie Wzgórza skrywają więcej mrocznych sekretów, niż z początku sądzono.



       
           

środa, 3 sierpnia 2016

Na bielicki most


Pamięci Ryszarda Kalińskiego

Na bielicki most.
Wtedy przyszli i się nie bali. Stali cicho i dzielnie za parawanem odgradzającym ich od kolejnego dnia. Słuchali. Rzeka wciąż taka sama. Niesforna i bystra na tle coraz to swobodniejszego przedświtu. W sąsiedztwie znajomej bruzdy pobliskiego stoku, odkryli jakby cień głębszy. Niemożliwe a jednak. Ktoś pamiętał, komuś zależało. Przychodził tu i patrzył.
A potem zobaczyli wyraźnie. Na tym planie wydawał się jeszcze bardziej znikomy i nietrwały. Jak rosa na źdźble, jak mgła na szybie i pierwszy świergot skowronka. Może i tak było w istocie? Jednak coś było nadszarpnięte, choć wyrwa nie należała do trwałych. Czuli że tak jest.
Swoboda interpretacji i ich wyuczony, ciężki nawyk sprawił, że uwierzyli. I patrzyli jak odchodzi, by zaraz stwierdzić że znów wraca. Bo odejść nie mógł. Nie chciał. Pomału dało się odczuć, że scena ta nie doświadczy finału. Że trwać będzie wieczność. Stało się jasne, że w smutku jaki pozostał, ktoś wreszcie skomponuje pierwszą uwerturę Jego szeptów i kroków gdy znów wchodzi.
Na bielicki most.               



 

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Legenda VI

O zamku w Kotlinie

Położona wysoko na Grzbiecie Kamienickim wieś Kotlina nazywała się po niemiecku Regensberg, czyli Deszczowa Góra. Znajdował się w niej niewielki zameczek myśliwski, wzniesiony w połowie XIIw. przez księcia Bolka II. Później jego właścicielami była rodzina hrabiów Schaffgotschów, władająca rozległymi terenami min.w Karkonoszach i Górach Izerskich. Kiedy urządzano tam polowania, ich uczestnicy korzystali chętnie z myśliwskiego zameczku, znajdując w nim schronienie.
Podczas jednego z polowań na Grzbiecie Kamienickim, urządzonego przez Schaffgotscha, bez przerwy przez osiem dni padał deszcz. Był tak intensywny, że wszyscy uczestnicy polowania musieli zostać w Kotlinie dłużej. Kiedy w końcu rozpogodziło się i deszcz ustał, minął czas przeznaczony na polowanie, a rozczarowani myśliwi zjechali z gór. Gospodarz nieudanego polowania postanowił na pamiątkę niefortunnych łowów nazwać miejscowość Deszczową Górą.

Druga legenda dotycząca zamku mówi, że jego właściciel uprowadził pewnego razu z Legnicy piękną dziewczynę. Poślubił ją i wtedy dopiero zezwolił jej odwiedzić rodzinne strony, ale pod warunkiem, że nie powie nikomu, gdzie ze swym mężem mieszka. Owszem, słowa dotrzymała, bo nie pisnęła o tym nawet słówkiem. Jednak drogę powrotną na zamek zaznaczyła niewielkim śladem mąki wysypywanej z worka. Dzięki temu rodzina odnalazła siedzibę niecnego rycerza, którego pojmano, a zamek zniszczono.


Na podstawie: W.Bena, A.Paczos: Dolina rzeki Kwisy. Album-monografia, Lubań 2000, s.119
Zdjęcie: internet  

niedziela, 28 lutego 2016

Nad Choiną


Popołudnie drżało ledwo zauważalnie. Pastelowe połacie chmur napływające z zachodu, tkwiły nad wzgórzem prawie bez ruchu i niemalże bez pomysłu na dalszą wędrówkę. Było cicho i po ostatnich opadach mocno dżdżyście.
Jan w zamyśleniu obserwował radosne harce swojego wnuka, który wywijając miniaturową szabelką udawał właśnie wyczyny "małego rycerza". Jego błękitna, przeciwdeszczowa pelerynka, przywodziła na myśl tańczącą kropelkę w morzu brunatno szarej lawy. Był koniec marca, śniegi stopniały, a od kilku dni padał jedynie deszcz. Podchodził znaną od lat ścieżką pod zamek bardzo wolno, toteż mały Marcinek niczym bączek krążył wokół niego i co chwilę namawiał do wspólnej zabawy.
-Dziadku, a możesz znów być Kmicicem, to staniemy razem z szablami i ja Cię pokonam?
-Dobrze, jak wejdziemy na górę będę Kmicicem i staniemy do walki- odpowiedział z uśmiechem.
Mały krążył, podskakiwał i machał szabelką. Jan wspominał. Miał raptem trzy lata więcej, kiedy stary Müller zabrał go na zamek i pokazał to miejsce. Był też koniec zimy, choć wzgórze uginało się jeszcze pod ciężarem śniegu. I wiało, potwornie wręcz wiało.
A potem było bardzo dziwnie. Prawie pod trzecią basteją, Müller przekopał się przez zaspę i dotarł do jakichś desek owiniętych grubym płótnem. Gdy je stamtąd usunął, jego oczom ukazała się niewielka jama. Na pierwszy rzut oka na tyle mała, że dorosła osoba nie miała szansy by się wcisnąć. Ale wkrótce jego wiekowy sąsiad wczołgał się tam bez trudów, a po chwili pojawił się z powrotem oznajmiając, żeby podążył za nim.
Jan dobrze pamiętał jak waliło mu serce, gdy wolniutko, z karbidówką w ręku posuwał się do przodu na czworakach. Pamiętał przejmujący chłód, zapach ziemi i stęchlizny, kiedy wkrótce wstał z kolan i zobaczył, że oto znajduje się w obszernym, półkoliście sklepionym kamiennym korytarzu, opadającym dość stromo w dół. Jego przewodnik ponaglał, więc żwawo ruszyli dalej. I gdy niebawem korytarz wrócił do poziomu zrozumiał, dlaczego Müller kazał mu ubrać gumowce. Wody było przynajmniej do kostek. A później dotarli do tych drzwi. Wtedy pierwszy i ostatni raz widział coś podobnego. Korytarz przed tym miejscem poszerzał się przynajmniej o metr z każdej strony. Ale nie to było najdziwniejsze. Najdziwniejsze były same drzwi. Choć widział je w dość słabym świetle, wiele detali wprawiło go w osłupienie. I nie dziwił nawet fakt, że w tym zimnym i potwornie mokrym korytarzu, gdzie zewsząd kapała woda a nieliczne szpice sopli zwisały ze sklepienia, solidne deski wyglądały na prawie nietknięte. Najbardziej bowiem zdumiało go fantazyjne okucie drzwi, i ten rzucający się w oczy niesamowity symbol na samym ich środku. Duży krzyż w kolorze jaskrawej miedzi, z przepięknie uformowaną różą w miejscu centralnym. Chłonął ten widok całym sobą, nie zważając że przemarzł już okrutnie i zaczął trząść się, niczym osikowy liść. Müller wkrótce oznajmił że nie mogą iść dalej, że trzeba wracać. Gdy wyszli na zewnątrz, a stary zaczął ponownie kamuflować wejście, nagle zrozumiał że przed chwilą zobaczył coś, co na pewno nie było przeznaczone dla niego i dla innych. Czuł, że było to coś wyjątkowego i ważniejszego niż wiele spraw, a nawet niż życie jego czy Müllera. Po prostu to wiedział.
Stary obiecał mu, że wrócą tu jak tylko zejdą śniegi i wtedy spróbują otworzyć drzwi. Ale nie minęło nawet ćwierć miesiąca, jak leżał bez życia. Sąsiedzi mówili że pijany był, spadł z wozu i stratował go jego własny koń.
A Jan nagle przypomniał sobie te jego snute czasem opowieści o tych, którym wykradł jakąś wielką tajemnice. I któregoś popołudnia, wraz z Michałem pognali co sił na zamek. W powietrzu czuć już było zew wiosny, choć w cieniu wciąż jeszcze dominował chłód. I zostali tam długie godziny, szukali, biegali, rozkopywali i sprawdzali. I nic. Ani śladu desek, ani śladu jamy. W końcu pomyślał że pomylił basteje, toteż oblecieli jeszcze sąsiednie. Na próżno. Wrócili prawie pod wieczór, upaprani, zmęczeni i głodni, a on w domu dostał jeszcze tęgie lanie od ojca. I rozchorował się niebawem.
-Dziadkuuuu...broń się!
Ocknął się w samą porę, by sparować swoją orzechową laską natarczywe ataki plastikowego mieczyka. Błękitna pelerynka wirowała wokoło niczym jakaś fryga.
-Poddaj się, poddaj...Pan Wołodyjowski zwycięży!
Jan uśmiechając się pod nosem parował ciosy Marcinka, stękał i cofał się w stronę bramy. Ale nagle chłopczyk przerwał atak, zamarł w pół ruchu i otworzył usta. Mężczyzna zauważył, że wnuk patrzy gdzieś za jego plecy. Obrócił się i jeszcze kątem oka złowił jakiś niewyraźny, szary kształt. I tylko tyle.
A potem Marcinek rozpłakał się i chciał wracać. Mówił że zobaczył jakiegoś "szarego pana", który pogroził mu ręką. Wracali, a Jan przynajmniej kilkakrotnie jeszcze oglądał się za siebie. Jego wnuk milczał. Już nie chciał się bawić. A więc miał jednak rację stary Müller. Oni wciąż tu są. I pilnują. Przecież on też kiedyś miał okazję zobaczyć jednego.

Schodzili do Zagórza. Chmury wciąż wędrowały ospale, zapowiadając bezwietrzny wieczór i noc. Jan trzymał Marcinka za rękę i kuśtykając rozmyślał. Miał szczerą nadzieję że to co zobaczył mały, nie będzie mieć znanych już jemu samemu następstw. Gdy przypomniał sobie o co chodzi wstrząsnął nim dreszcz tak nagły, że chłopiec podniósł głowę i pytająco spojrzał na dziadka. A potem nagle uśmiechnął się, najpiękniej jak potrafił. Jan aż przystanął i nabrał głęboko powietrza. Poczuł napływające do oczu łzy i nagle zrozumiał. I zostawił tamto gdzieś daleko w tyle. Nieistotne, nieważne i całkowicie już niegroźne. Liczyła się tylko ta chwila i mała ciepła piąstka w jego starej dłoni.


Źródło zdjęcia: http://www.gdziebylec.pl/               
                        
    

niedziela, 10 stycznia 2016

Legenda V

Morderca z Mysłakowa

Dawno, dawno temu pewien samotny mieszkaniec Mysłakowa, miejscowości u podnóża Ślęży, miał wielkiego kocura, z którym żył w wielkiej przyjaźni. Nawet posiłki spożywali, siedząc przy jednym stole, i spali w jednym łóżku. Podczas snu kot zawsze kładł się na ramieniu swojego pana. Aż tu pewnego ranka, dziewka służebna zastała swojego chlebodawcę martwego, a na podłodze, obok łóżka, spokojnie siedział kot.
Zrozpaczona służąca wybiegła po właściciela folwarku, który dał znać na zamek w Górce, a sam z kilkoma parobkami pobiegł na miejsce wydarzenia. W tym czasie pod oknami feralnego domu zgromadzili się już sąsiedzi. Przeprowadzono dokładne oględziny zwłok, przeszukano mieszkanie i obejście, ale niczego podejrzanego nie zauważono.
Mimo sporego ruchu w niewielkiej izdebce, kot przez cały czas spokojnie siedział w łóżku i obserwował pana, niedającego znaku życia. Na dziwne zachowanie zwierzęcia zwrócił uwagę jeden z parobków. Zastanawiał się...
Stanął więc po drugiej stronie łóżka, do nogi zwłok przywiązał sznurek i odszedł do tyłu. Przebywając ciągle w izbie ludzie przestali rozmawiać i przyglądali się poczynaniom parobka, który niespodziewanie pociągnął sznurkiem nogę zmarłego. Kot, dostrzegłszy ruszającą się nogę, gwałtownie skoczył na łóżko, z diabelską furią dopadł gardła swego pana i zaczął dusić. Tak przynajmniej odebrali to świadkowie zdarzenia.
Teraz nikt nie miał wątpliwości, kto był sprawcą. Nikt jednak nie dochodził, dlaczego znane we wsi wzajemne przywiązanie zwierzęcia i samotnego mieszkańca Mysłakowa przerodziło się w nienawiść. Odpowiedz przecież była prosta: wredny, fałszywy kocur.
Za zdradziecki czyn, zwierzę spotkała zasłużona kara- męczeńska śmierć.

Jacek Pławski na podstawie:
J.Janczak, Legendy zamków śląskich, Wrocław 1995, s.88-89

Zdjęcie: http://fotopolska.eu/