piątek, 22 grudnia 2017

Bezczynny


Zdawało mi się chyba. A może jednak nie? Gdy odnalazłem tę dróżkę, to było zupełnie tak, jakby niosły mnie tu nie moje nogi. Przystanek za przystankiem, kapliczka za kapliczką, a mnie brakowało sił, by zmierzyć się z tym niepojętym zastojem. Zatrzymało się wszystko, nawet krew w moich żyłach zwolniła. Każdy krok cięższy od poprzedniego. Bardziej wbijanie się w to wszystko. Kaleczenie. I tylko to jasne spojrzenie anioła dawało poczucie, że jeszcze mogę bardziej pochylić się w wysiłku.
Pewnie tylko dzięki niemu wszedłem wyżej. Ale wyżej nie było już nic. Trzy ostatnie kapliczki zamykały horyzont, tworząc tylko niewielki fundament pod oszczędny szpaler drzew. Tu kończył się świat. Poczekałem jeszcze kwadrans. Od strony Karkonoszy wiatr niósł zapowiedź deszczu. Z chwili na chwilę, stawałem się coraz bardziej świadomym świadkiem nieistnienia. Bezczas wypełniał szczytową polanę całkowicie i spójnie. Bezceremonialnie obracał w niwecz każdą poczętą myśl. Zatrzymywał oddech.
Uratowały mnie pierwsze krople. Gdyby nie one, pewnie zostałbym tam na wieki. Ostrożnie i nie bez lęku, wyrywałem swoje ciało z kleszczy nieuchronnego niebytu. Wracałem. Już trochę niżej odkryłem, że zawiera się w tym mechanizm zwykłej podzięki. Tak mi się wtedy wydawało i o tym szumiały świerki. Zastanawiałem się, kiedy następnym razem Święta Góra każe mi to docenić.