wtorek, 15 grudnia 2015

Powrócić...


To było tak niedawno. Chwilę temu, zdawać by się mogło. Georg dobrze pamiętał skąd spoglądał na nią po raz pierwszy. Wałbrzych, Biały Kamień, ulica Piasta. Tam się urodził, tam wychował. Jego ojciec pracował w pobliskiej kopalni David, pod samą górą. Później, po tragicznym wypadku rodziciela, przenieśli się z matką i młodszą siostrą na kilka lat do Wrocławia. Tam uczył się zawodu, pod okiem swojego wuja. Do Wałbrzycha wrócił już po egzaminie czeladniczym, by znaleźć zatrudnienie w hucie Weihrauch & Zimmer. To był pierwszy powrót.
Wkrótce ożenił się z tutejszą nauczycielką, a niedługo potem urodziło im się dziecko. Minęły kolejne lata, gdy nagle rodzinny spokój zburzyła choroba córki. Po konsultacjach ze znajomym lekarzem, mając na uwadze jej zdrowie, postanowili przenieść się do Świeradowa gdzie mieszkał bliski kuzyn żony. Tam kupili dom, w którym się urządzili. Ale szczęście nie trwało długo. Choroba córki szybko postępowała, a zalecenia i lekarstwa wielu medyków i specjalistów do których zwrócili się o pomoc, nie przynosiły skutku.W końcu nastąpił przełom. Pewnego styczniowego ranka, bezlitosna gruźlica pokonała ich małą Julię. Miała niespełna pięć lat.
Nastały najstraszniejsze dni. Postanowili sprzedać dom i powrócić do dawnego miasta, choć córka spoczęła wśród świeradowskich wzgórz. Ten powrót był drugim.
Czas płynął. Georg wraz z żoną zamieszkał w dzielnicy Sandberg, a pracował w tamtejszej hucie szkła. Ale po jakimś czasie i jego organizm, wycieńczony niewyleczoną depresją po stracie córki, odmówił posłuszeństwa. Za namową miejscowego lekarza miał wyjechać do sanatorium Bad Schandau w Saksonii. Na miesiąc. Nie do końca był przekonany. Uważał że taka rozłąka z żoną, szczególnie teraz, nie wpłynie dobrze na ich wspólne pożycie. Ale ona nie mogła mu towarzyszyć, choć sama nalegała, by chociaż on skorzystał. Pojechał więc.
Na miejscu nie czuł się dobrze. Mimo że miasteczko urzekało kolorytem i oferowało kuracjuszom na prawdę wiele, ciągle myślał o domu. Nie pomogła nawet bliskość sympatycznego towarzystwa z Berlina, które poznał już pierwszego dnia. Dużo myślał i dużo śnił. O żonie, o domu i ich małej córeczce, do której tęsknił niewyobrażalnie. I o mieście, nad którym dumnie wznosił się majestatyczny Hochwald. Któregoś ranka nie wytrzymał, spakował się i nawet bez pożegnania pognał na dworzec. Postanowił wrócić, mimo że pozostało mu jeszcze prawie dwa tygodnie kuracji. Powracał więc trzeci raz. I choć w głowie kołatały mu różne myśli a w sercu wciąż dudniło echo cierpienia, po przekroczeniu progu domu wiedział już, że podjął właściwą decyzję. Gdy tuląca się do niego żona, szlochając, wyszeptała do niego słowa, których miał już nie zapomnieć do końca życia.

A później przyszła jesień. Zdawało się że najbardziej bajeczna i kolorowa, jaką mieli możliwość przeżywać.  I w pierwszy wolny dzień wybrali się na daleki spacer. Weszli na sam szczyt, by dostrzec znacznie więcej niż dotychczas. Bywał tu wielokrotnie w przeszłości, ale to było już tak nierealne. Tak dalekie, niepewne i szare. Teraz zaś byli tu razem i wszystko wydawało się inne. Tak pełne, że trudne do przywdziania w jakiekolwiek słowa. Rozłożyli koc z dala od wieży, która zawsze przy pięknej pogodzie przyciągała tłumy ludzi, i spędzili najwspanialsze popołudnie od wielu długich miesięcy. Gdy wracali prawie pod wieczór, gdy zeszli już i znaleźli się na Białym Kamieniu, przystanął i spojrzał za siebie. Osnuty głęboką purpurą wierzchołek dał mu tyle ile chciał, a nawet dużo więcej. To był przełom. Nie zostawi już tego. Nie będzie trwogi, wyjazdów i powrotów. Będzie tylko ich dom, on i jego Sara, która od niedawna znów nosi pod sercem ich wspólne dziecko. I będzie cień tej znajomej i wyniosłej góry, pod którym któregoś dnia spocznie szczęśliwy, że dano mu scalić się ponownie z tą kochaną przestrzenią matczynej troski i bezpieczeństwa.


Źródło zdjęcia: http://dolny-slask.org.pl/